środa, 16 października 2013

Rekord i kubek turystyczny

Jak szybko można dostać opierdol od Szefa mojego pubu?

Pobiłam dotychczasowy rekord i zjebał mnie po 2 minutach od wejścia do lokalu. Przyszłam wcześniej niż kwadrans przed 19:00 bo zmarzłam jak pies w drodze do miasteczka, miałam grypo-przeziębienie, padał deszcz, wiatr oddzielał mięso od kości. Weszłam, przywitałam się i w kurtce kliknęłam czajnik na wodę. Sięgnełam na bar i postawiłam na kuchni szklankę na herbatę. Odwróciłam się w kierunku spiżarni, gdzie się przebieramy, żeby zdjąć kurty i wskoczyć w ubranko oficjalne kiedy usłyszałam:
-Co ty robisz?
-Ja?
-Co to jest?- wskazał palcem na szklankę,
-Robię herbatę bo bardzo zmarzł...
-Czy pub jest otwarty i przygotowany??
-Dopiero przyszłam.- stoję w kurtce, torba na klacie, czapka na łbie.
-Najpierw otwórz bar więc!- rzucił tonem nie tolerującym sprzeciwu. W tym czasie woda właśnie kliknęła.

Weszłam do spiżarni, przebrałam się w czasie kiedy herbata mogła się już parzyć.

Nie wróciłam po szklankę. Stała pusta do końca wieczora.

Po wyjściu klientów jedzących, koło 22:00 wszedł na bar:
-Ja nie mam nic przeciwko herbacie ale zanim przejdziemy do celebracji herbacianych i samodopieszczania się trzeba dopilnować, żeby wszystko było gotowe. Zrób sobie tą herbatę.
-Teraz już nie potrzebuję.

Otwarcie baru to: nakopać wiaderko lodu z maszyny, odsłonić zasłony, zapalić świeczki, przynieść z lodówki cytrusy i sosy, wsadzić do lodu białe wino. Tyle.

Herbaty się nie napiłam. Jemu nie chodzi o to czy bar jest czy nie jest otwarty- chodzi o prąd. Zużywam JEGO  prąd do zrobienia sobie herbaty, którą każde z nam ma w umowie. Ale żadne nie korzysta bo nie chce ryzykować opierdolu.

Kiedyś mnie wykpił bo "herbatę pije się w filiżance a nie w szklance 0,5l". Nie dotarło tłumaczenie, że jak zrobię sobie wielką szklankę to starczy mi na 4h a filiżanka nie... Nawet nie słuchał.

Na ebayu zamówiłam sobie śliczny kubek ceramiczny, z podwójnymi ściankami, z krówką i czerwoną, silikonową oprawką. Będę przyjeżdżać z włąsną herbatą lub kawą, zrobioną na własny koszt. Nie będzie mi Anglik pluł w twarz. Jak kiedyś zapyta o ten kubek, odpowiem mu szczerze i od wątroby, że łaski nie potrzebuję.

Szału nie ma, dupy nie urywa

W odpowiedzi na jeden z komentarzy do ostatniego postu rozwinę się i ponarzekam sobie trochę dzisiejszego poranka. Przy okazji czekając na zabieg szczękowy, znowu rozbolał mnie ząbek i od 3 dni jestem na antybiotykach bo zrobił się ropień i poszedł w tkankę miękką pod językiem więc raczej wolę pisać niż mówić. :)

Dlaczego pracuję w dwócch gównianych miejscach zamiast jednego dobrego mając dyplom uniwersytecki i mnóstwo pod kopułką?

A to dobre pytanie, szczególnie do emigranta.

Po tym jak kilka lat temu aplikowałam do pracy w zawodzie i dyplom Uniwersytetu Wrocławskiego nie był na tyle dobry, żeby zaprosić mnie na rozmowę ale na tyle zły, żeby zatrudnić na to miejsce chłopaka po koledżu- bardzo się zniechęciłam. W przerwie pomiędzy powrotami do Tesco, wysyłałam sterty CV do banków, sklepów, szkół, gdzie tylko się dało i NIGDY nie otrzymałam nawet listu odmawiającego.

Ostatnio w pubie spotkałam kilku klientów, którzy prawie na kopach wynosili mnie za drzwi, żebym zaczęła szukać pracy jako nauczyciel. Bo Anglia potrzebuje tysięcy nauczycieli przedmiotów przyrodniczych, bo w rok mogę zostać nauczycielem, bo szkoły prywatne nie muszą oglądać się na rządowe przepisy i mogą zatrudniać kogo chcą bez certyfikatów i szkoleń. Dostałam górę świstków stron www na które mam zajrzeć i miejsc które mam odwiedzić lub zadzwonić. Przejrzałam i nic nie znalazłam. Przeleciałam Councile dwóch nabliższych mi okręgów i też nic nie znalazłam...

W pubie pracuje D. Ma dwadzieścia kilka lat i dopiero co, z ulicy zatrudniła się w szkole w Miasteczku jako TA. Właściwie bez żadnych kwalifikacji nauczycielskich, z dyplomem Szkoły Dramatycznej gdzieś w Kornwalii. Powiedziała, że szkoła w której pracuje desperacko potrzebuje TA polskiego pochodzenia, bo nie radzą sobie z natłokiem polskich dzieci z którymi nie wiadomo co zrobić. Przez kilka lat w szkole rządziła polska dyrektor, któa posłała szkołe na dno bagien skąd już nikt nie pukał. Przestała skupiać się na nauce angielskiego czy nawet po angielsku i rodzice angielskich dzieci zaczęłi przenosić swoje pociechy do innych klas w sytuacji w której na 30 dzieci dwoje było Brytyjczykami. Koszmar polegał też na tym, że szkoła stała się popularna wśród Polaków w Miasteczku, którzy wysyłali swoje dzieci do polskich klas gdzie zaczęły się tworzyć getta. Nikt nie mówił po angielsku,dzieci dołączały do szkoły w czasi eroku szkolnego przyjeżdżając prosto z Polski bez ani jednego angielskiego słowa. TA nie nadążali z nadrabianiem zaległości, gubili się na każdym kroku, apele odbywały się po polsku więc nawet oni sami nie wiedzieli o co komon.

Na sczęście w pewnym momencie, kiedy wyniki dzieci osiągneły skandalicznie niski poziom, pani dyrektor została odwołana a władza przekazana zastępcy. Przez 2 lata szkoła stała się najszybciej rozwiającą się szkołą w okręgu... ale polskie dzieci nadal krzyżują nogi pokazują, że chcą siusiu na migi.

Mają jedną polską TA ale jedna nie wyrabia na takie zaległosci. D. kazała mi zbierać spódnice i słać aplikację do szkoły migusiem, co też uczyniłam. Napisałam o sobie, o tym, co chciałabym robić w życiu, o swoich zainteresowaniach, umiejętnościach i wiedzy którą chciałbym się podzielić. Wkrótce dostałam list z podziękowaniami i informacją, że z radością przyjmą moje papiery na stanowisko TA, mam wypełnić to i to, i tamto i odesłać jak najszybciej bo stanowisko jest i czeka. Odesłałam w 2 dni.

Na odpowiedź czekałam 2 tygodnie. W tym czasie nawet D. węszyła pod drzwiami do sekretariatu i dała mi znać, że papiery są na biurku zastępcy dyrektorki.

Po kolejnym tygodniu dostałam list, że moja aplikacja nie była pomyślna.

Do drugiej szkoły musiałam dzwonić osobiście po odpowiedź bo nawet nie raczyli wysłać listu.

Ponoć jest za późno. Podobno trzeba składać papiery w czerwcu. Tylko po co pierdolić głodne kawałki o czekającym stanowisku, skoro odrzuca się papiery bez rozmowy a nowego TA nadal nie ma.....

NIE WYSTARCZAJĄCO DOBRA- tak sobie myślę. Anglicy nie umieją czytać, pisać, nie mają podstawowej wiedzy o świecie, poepłniają kardynalne błędy na kazdym kroku ale MY nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Piszą w gazetach artykuły o tym jak cenią sobie naszą wiedzę i doświadczenie, jak pracodawcy uwielbiają zatrudniać Polaków, żeby wiedzieć że robota będzie wykonana szybko i solidnie... ale w rzeczywistości sprawa ma się mniej kolorowo.

Wczoraj szkoła Mai rozesłała maila, że podstawówka w M.Ch. szuka sekretarki. Spełniam podane wymogi. Mam to w dupie. Podanie wyślę ale nie będę czekać pod skrzynką na listy na kopertę z odmową.

Nostryfikacja czy nie- nic to nie daje. Znam osoby z nostryfikowanymi dyplomami, które nadal robią w półkach i trzymają swoje dyplomy w szufladach. To nie jest kwestia szczęścia ale znajomości. Nikt nikogo nie przyjmie do pracy dlatego, że jest dobry czy na podstawie dyplomu, który z definicji powinien kwalifikować człowieka do pracy na odpowiedzialnym stanowisku. Materiał z koledżu geografii w UK to materiał który ja przerabiałam na fakultecie z geografii w liceum ale dziś ten chłopak zarabia 30k rocznie a ja nie mogę sobie zaparzyć w pracy herbaty i muszę prosić o pozwolenie na oddalenie się na siusiu.

D. każe składać papiery jeszcze raz w grudniu kiedy okaże się po pierwszym semetrze ile dzieci ma problem z nadążaniem za materiałem przerabianym za lekcjach. Też spróbuję. Nie ma gorszego rozczarowania niż uczucie bycia blisko pracy, która dałaby cień statysfakcji i otworzyłaby człowiekowi drzwi na normalne życie i zatrzaśnięcie tych drzwi przed nosem.




czwartek, 10 października 2013

Trupy z szafy

No właśnie... nowa praca.

Za chwilę wyedytuję stary post o mojej nowej pracy z lipca, żeby ci co się tu jeszcze pojawią nie mogli już trafić do źródła czyli do pubu.




Nawet cieszę się, że 2 miesiące nie pisałam o swojej dodatkowej pracy, dając sobie czas na pełne zorientowanie się w sytuacji bo niczego tak bardzo nie lubię jak zmieniać zdania o ludziach.

Szef, niech już tak mu zostanie, oraz Szefowa to generalnie mili ludzie. ... słychać było dobrze? "Generalnie mili". Dobrze, że zostawiłam sobie ten wentyl bezpieczeństwa w postaci słowa "generalnie" bo pod tym słowem można upchać wszystko czego nie widać na początku a co wyłazi jak śmieci spod dywanu albo wytacza się jak ten tytuowy "trup z szafy".

Szef to człowiek inteligentny, obyty, dorobiony, z 40 letnim doświadczeniem w pracy na kuchni. 10 lat temu otworzył własny pub i od tego czasu "jest na swoim". Jego ojciec latał w RAFie, więc ten urodził się gdzieś w Emiratach Arabskich i przez większość część dzieciństwa pomieszkiwał w różnych częściach świata. Był nawet kucharzem na jakimś statku Jej Królewskiej Mości. To jednak oprócz doświadczenia i wiedzy dało mu podstawy aby nadąć swoje ego, które co ciekawe, na pierwszys rzut oka wydaje się być przezroczyste. Jest otwarty, gadatliwy, dowcipny, ciepły... a w rzeczywistości to skąpy Szkot, egocentryk, egoista i prawdziwa menda.

Żona czyli Szefowa to pani ze srebrną łyżeczką w dłoni, podobnie uprasowana co mąż, co więcej o wiele trudniej zauważyć rysę na charakterze bo maniery damy stanowią fasadę za którą bardzo trudno zajrzeć. Jednak dla mnie jedna scenka wystarczyła, żebym poczuła nieładny zapach z szafy już gdzieś w 2 tygodniu pracy. Stałyśmy za barem, podeszła jedna z klientek siedzących przy stoliku, około 50tki, ładnie ubrana, coś zażartowała i wyszła na parking do samochodu coś sobie wziąć. Szefowa odżartowałą umiechnięta po uszy a kiedy ta wyszła, wyjrzała zza baru w stronę parkingu i powiedziała do mnie:
-Niby taka elegancka a ma dupę wielką jak szafa. A już na pewno w tych spodniach. I wszyscy wiedzą, że umawia się na randki internetowe. Ohyda.

Zamurowało ale przełknęłam.

Kiedyś wziął naszego głównego szefa na strone i upominał go o to, że czasem chwyci którąć z nas za ramionko czy poklepie po plecach. S zdziwił się tak, że brwi obsuneły mu się na kark kiedy Szef zagroził, że nie będzie brał udziału w dochodzeniach w sprawie o molestowanie seksualne. Rozmowa była wielce nieprzyjemna. My jednak na wieści o tym wyśmiałyśmy Szefa i kiedy pojechał na Teneryfę robiliśmy z tego żarty o niewybrednej naturze. S. wkładał sobie cukinię pod fartuszek, rysowali po tablicy ogłoszeń wielkie Jaśki. Kilka dni potem sam Szef nagabywał S. żeby wszedł do spiżarni gdzie przebierają się dziewczyny. S. chciał mu wytrzeć nos swoim molestowaniem ale chyba był ponad to... W każdym razie pewnego dnia S, chłopak zdolny i z wizją tego co chaiłby robić stwierdził, że nie będzie uprawiał kucharszczyzny na starych patelniach i odgrzewał warzyw w mikrofali i odszedł w ciemno. Z rodziną i drugim dzieckiem za pasem ale odszedł. Szef przełknął pigułkę ale bardzo się nie przejął bo podobno w ciągu 3 ostatnich lat było tam 4 kucharzy i milion kelnerek. Rotacja go nie zastanawia.

Szef, jak podejrzewam ma złego brata bliźniaka. Tak to sobie tłumaczę bo łatwiej żyć z bratem bliźniakiem-socjopatą niż przyjąć do wiadomości, że ktoś może być aż tak dwulicowy...
Kiedy Szef miota się po kuchni podczas kolacji- broń cię Boże nie podchodzić. Upomina, krzyczy, popycha talerze, panikuje, z igły robi kombajn i co najlepsze- WARCZY. Dosłownie, żadnej literackiej ściemy. Kiedy tylko coś jest nie po jego myśli:
-Wrrrrrrrrr.......

Dość szybko nauczyłam się dosłowie spierdalać z kuchni kiedy tylko usłyszę ten dźwięk.  Na pięcie, 180 i w nogi. Gorzej kiedy bierze wilkołaka ze sobą na salę, wtedy nie ma gdzie wiać. Wtedy głowa w dół, wzrok w kafelki i kurczymy się, kurczymy, kurczymy...

Kiedyś opieprzał mnie za to, że starsza para stałych klientów zagadywałą mnie na śmierć na setki tematów włączając w to moje pochodzenie, akcent i wykształcenie.... nie można odejść od stolika i powiedzieć:
-Super, fajnie, dziadkowie, ja już muszę lecieć bo Szef mnie pokroi na kawałki.
Stoisz więc, kiwasz głową uprzejmie i czekasz aż się wygadają tym bardziej, że atmosfera pubu w małej wiosce to włąśnie pogaduszki, wizyty, kontynuowanie rozmów prowadzonych co wieczór od lat. Tu każdy zna każdego i egzotyczna kelnerka- Polka wzbudza zainteresowanie wszystkich. Przez pierwsze dwa miesiące co stoil musiałam mówić skąd jestem, kiedy przyjechałam, jak mi się podoba Anglia itp. Ale to zawsze dobry powód, żeby zebrać opierdol. 

Natomiast zabawianie gości w wydaniu Szefa jest epickie.
-Witam, jak tam zdrowie?
-A podziękować, nienajgorsze.
-A o syn?
-Tak, to mój syn Phillip. Już 20latek!
-Witam serdecznie młody człowieku. Jak tam mama? Długo nie wpada...
-Mama Phillipa umarła kiedy Phillip miał 4 latka.
-Eeee... no tak. No tak. Może pokażę wam swoje pies

Zamęcza klientów dosiadając się do stolików, każe klientowi odkręcać oprawkę od lampy bo on próbował ale nie wyszło, wynosi na sale swoje pies  jakby były ze złota i macha nimi przed nosem zachwalając wszystko co ma w menu, z czego wszystko jest przygotowywane przez P. oraz S. a już dawno nie przez niego. Wszystkie desery robi P. ale w menu widnieje, że to niepowtarzalne gotowanie Szefa....

Po raz pierwszy dostałam zjebkę od której stanęły mi włosy na piętach kiedy przechodząc koło stolika, sprawdziłam czy klienci już skończyli danie główne. Cała czwórka siedziała z rękami na podołkach, sztućce złożone na talerzu, jak trzeba kiedy daje się sygnał o skończeniu jedzenia. Klient siedzący najbliżej popchnął lekko talerz w moim kierunku, podeszłam i zaczęłam zbierać wszystko w wieżę. W tym momencie kobieta która z nimi siedziała, nadal nawiając, złapała za widelec i zaczęła kończyć ziemniaki które jej zostały. Ups. Teoretycznie- nie wiadomo co. Odejść już nie odejdę bo mam w rękach wieżę brudnych naczyń. Zostawić jej nie mogę, zabrać też nie. Na to idzie Szef. Kobieta spojrzała na wieżę, odłożyła widelec i odsuneła talerz od siebie. Zebrałam wszystko i poszłam na zmywak. Wracam a Szef łapie mnie na łokieć, wyciąga z baru na kuchnię i dawać opierdzielać mnie jak burą sukę:
-Ty najwyraźniej nic nie wiesz o etykiecie!!! Klientka się poskarżyła, że zabrałaś jej talerz!
-Ale..
-Żadne ale! Powiedziała, że chciała skończyć ale zniechęciła się juz teraz, ja widziałem co się święci, ja zawsze wszystko widzę, od razu zauważyłem...
-Ale oni skończ..
-NIE MARNUJ POWIETRZA! Ja cię nie słucham!

Na drugi dzień, miałam przy stole 6-8 osób. Kiedy przyszło do deserów, jedna z klientek zamówiła "delice", jednocześnie zastanawiając się czy nie powinna spróbować 'roulade'... Przyjęłam od wszystkich zamówienie, przeczytałam żeby potwierdzić. Kiedy przyszło do serwowania, okazało się, że pani jednak chciała 'roulade' a 'delice' się jej nie spodobało. Wróciłam z talerzem na kuchnię... i dostałam joby za cztery pokolenia winnych w mojej rodzinie. Na nic zdało się tłumaczenie (marnowanie powietrza), że to klientka zmieniła zdanie.

Kiedy w rozmowie z Szefem przy płaceniu powiedziała głośno, że przeprasza za marudzenie... nie przeprosił mnie za wrzaski na kuchni. Jakby nie było sprawy.

W tym czasie swój chrzest przechodziłam także w swoich stosunkach z kelnerką Blondi. Uczyła mnie pracy w pierwszy dzień, choć właściwie odpowiadała na moje pytania bo jakoś nie śpieszyło się do pokazywania mi czegokolwiek z własnej woli, na drugi dzień prawie milczała, na trzeci dzień miała wolne i w tym czasie Szefowa pokazała mi to i owo a w czwarty dzień, okazało się, że (jakież zdziwnienie) nie umiem tylu rzeczy. Skąd można wiedzieć gdzie trzymamy dodatkowe serwetki, którym kluczem otwiera się kanciapkę, z czym serwują tu Pimmsa, jak podają nóż do steków... skoro nikt mi tego jeszcze nie zdążył pokazać! Blondi miała muchy w nosie przez dobre 2 tygodnie, ignorując mnie na każdym kroku lub wywracając oczy do nieba za każdym razem kiedy o coś pytałam.

Zdziwiłam się że nie dzielą obowiązków na sali pomiędzy sobą ale usłyszałam, że to za mała restauracja, żeby dzielić się stolikam. Moje doświadczenie z pracy w restauracji zazgrzytało bo pamiętam jak Pizza Hut zrobiła badania rynku i dowiedziała się, że klient który jest witany, obsługiwany i żegnany przez tego samego kelnera czuje się bardziej dopieszczony niż taki, który co chwila kontaktuje się z kolejną osobą, której jeszcze nie widział. Kelner ma szansę na dokładną obsługę kiedy wie co podał, co zamówił, jakiego drinka zażyczył sobie klient a sam klient nie musi co rusz tłumaczyć czegoś nowemu pracownikowi.

W pubie- każdy robi wszystko i wychodzi z tego pasztet. Jeden wita, drugi wskakuje za bar i serwuje drinka, w tym czasie Szefowa już leje wino damie towarzyszącej, ja kończę nalewać piwo Panu, biorę kartkę i zapisuję co zamówił do picia ale już w tym czasie Szefowa ma drugą karteczkę... z tym samym. Siadają przy stole, zamówienie przyjmuje Blondi, nie mówi, że właśnie zamówili steki, nie mówi czy zaniosła specjalne noże, czy mają przystawki. Kiedy z kuchni słychać:
-Yes, please!- lądujesz na kuchni i nie wiesz- gdzie toto idzie bo akurat Szef ma focha i nie ma ochoty ci powiedzieć gdzie to zamówienie ma zlądować.
-Powinnyście wiedzieć!! - jak było w zeszłą sobotę. Cała sala pełna, dwa przyjęcia urodzinowe, cztery kelnerki na sali a ja mam wiedzieć czyja to lazania.... Co ciekawe kiedy nie ma wielkiego ruchu i można pamiętać lub się domyśleć, że skoro nie moje to musi być Blondi- Szef nie ma problemu z otwarciem ust i powiedzeniem:
-Bar czwórka.

Natomiast kiedy na sali siedzi 45 osób- odstawia focha i zmusza do wyjścia na salę z talerzami, które nie wiadomo gdzie zanieść ale strach wrócić na kuchnię bo można dostać huraganem w twarz. Stoję więc jak debilka przed tablicą z zamówieniami i dopasowuję, szukając po 20 stolikach. W Pizza Hut, każda kelnerka zrobiłaby kurzachowi awanturę bo nic łatwiejszego niż zanieść danie na zły stół tylko dlatego, że to to samo co samemu się zamówiło, tylko 10 minut później...

Skąd foch przy pełnej sali- nie wiem.

Szef to skąpa menda. Każde odzyskiwać sałatę, rzodkiewki i szczypiorek z misek które wracają ze stołu. Kiedy Szefa nie ma, np w środy, resztki ze stołu uczciwie lądują w koszu. Kiedy jest, do nowej sałaty trafia i rzodkiewka i liście i szczypiorek z tej na wpół zjedzonej. Podobnie jest z sosami. Klient dostaje sosjerkę pełną musztardy czy ketchupu z której bierze łyżeczkę lub dwie a po zabraniu sosjerki ze stołu, wyciera się ją, zmienia łyżeczkę i stawia jak nową na tacy. Dla mnie to obrzydliwe i wbrew zasadom higieny, bo nie chciałbym dostać ketchupu nad którym pochylało się ostatnio 10 osób i do którego dolewa się tylko nowy a stary może być w sosjerce od zeszłego czwartku. Sugestia, żeby dawać mniej klientowi skoro i tak nie zje więcej niż kilka łyżeczek nie dociera.

-Nie wyrzucaj tego majonezu, to mnie kosztuje fortunę!

Co dalej. Jedna z dziwczyn zacieła się w sierpniu pękniętym Pyrexem. Zacięła się to raczej delikatne stwierdzenie, bo skończyło się na szpitalu i szwach. Do tej pory, oprócz zdawkowych przeprosin nie wydarzyło się nic. Dziewczyna ma nadzieję na minimum odszkodowania ale nawet nie dostała swojej kopii raportu powypadkowego.

Szef płaci mało. Co ciekawe, jego naliczanie godzin urąga matematyce ale zwsze w jednym kierunku. W naszym.

Od pierwszej rozmowy, moja zmiana to 18:45- 22:45. To daje pełne 16 godzin w tygodniu. Na początku przyjeżdżałam chwilę wcześniej, żeby się przebrać ale juz po kilku razach zorientowałam się, że jeśli wejdę do pubu o 18:30- całe te 15 minut mojego prywatnego czasu na przebranie się idzie w kosz- od razu każe zapalać światła, kopać lód w piwnicy, zmieniać świeczki. A więc podjeżdżamy autem na parking i siedzimy z Susłem do 18:45 omawiając miniony dzień i niech mnie ręka boska broni wejść na zmianę wcześniej. Po czterech dniach z tego zapalania świeczek robi się pełna godzina, której nigdy nie widać na payslipie.

Jedna z dziewczyn powiedziałą mi, że nie chce pracować wieczoremi, bo wg umowy powinna pracować 3h ale co wieczór wychodziła godzinę po czasie bo czekała na naczynia klientów, którzy się zasiedzieli i ani razu jej za to nie zapłacono. Kiedy policzyła, że przepracowała drugą wypłatę za darmo, przeniosła się na poranne zmiany kiedy zamyka się drzwi o 15:00.

Kiedy mieliśmy "pieczone prosię" i pub był zapchany ludźmi do 1:00 (mimo tego, że licencja skończyła się o 23:00 i Szef nie miał prawa serwować alkoholu po tej godzinie), zostałyśmy 1,5h dłużej a zapłacił za 30 minut. 

Blondi planuje odejść od dnia kiedy tam pracuje. Jak wygląda rynek pracy każdy wie, więc nadal jest na każde zawołanie. Wstaje o 5:00 rano, karmi zwierzęta bo to dziewczyna z polem i trzema końmi, świnką morską, dwoma psami, kurami, kotami itp. O 10:00 idzie do pubu i obsługuje ranną zmianę. W przerwie przed wieczornym otwarciem odbiera ze swojej komórki telefony z rezerwacjami stolików, wraca do pubku na 18:30 i siedzi do zamknięcia czyli nawet do 23:10, robi kasę, zamyka przybytek. A o 5:00 znowu wstaje. Za to wszystko dostaje 860 funtów miesięcznie. Nie dziwota, że 25 letnia dziewczyna ma dość.

Doliczmy do tego napiwki. Wypłacane są na koniec miesiąca a ostatnią tygodniówką i w tej kwestii matematyka Szefa naprawdę klęka. Napiwki wrzucamy do wspólnej skrzyneczki. Z tego co zostało mi powiedziane, dzielone są sprawiedliwie na podstawie ilości przepracowanych godzin.

W pierwszym miesiącu, po niecałych 2 tygodniach pracy dostałam 24 funty napiwków. W drugim miesiącu, po przepracowanych pełnych 64h... 40 funtów. Już coś mi się przestało w tym zgadzać bo ja sama w cztery wieczory w tygodniu wrzucam do skrzyneczki co najmniej 100f... Jest nas ok 10 osób, więc z moich obliczeń wynika, że w najgorszym wypadku pub zbiera miesięcznie ok 1000 funtów napiwków. To daje ok 100f na główkę z czego my widzimy mniej niż połowę. Gdzie są pieniądze od których co najdziwniejsze płacimy jeszcze podatek?

Na Teneryfie. Bo domyśliłam się już, że Szefostwo dzieli napiwki na pół- połowa dla załogi, połowa dla nich dwojga. To daje idealnie 50f miesięcznie. Taką połowę to ja też chcę. W sierpniu byli na Teneryfie, zaraz lecą do Dubaju.

Wczoraj po wyjściu dużej grupy klientów, podszedł do mnie i spytał ile zostawili.
-Nic. Zapłacili kartą i wyszli.
-Niedobrze....

Gdyby napiwki szły tylko dla załogi, nie powinno było go to martwić.

Szef nie umie być wdzięczny. Ani za nic dziękować. Kiedy wrócili z Teneryfy a Blondi opiekowała się pubem dzień w dzień przez 15 dni- wiecie co jej powiedział kiedy tylko wszedł do pubu w pierwszy dzień po powrocie?

-Cześć Blondi, jak się masz?
-Cześć, świetnie, jak tam wakacje?
-..... Co ty masz w brwi?
-....kolczyka.
-Od kiedy??
-Od 10 lat!
-Zdejmij to natychmiast, klienci nie lubią wyfiokowanych kelnerek.
I poszedł na kuchnię. Tyle z podziękowań. Nie pozwala jej nosić krótkich rękawków bo ma na przedramieniu tatuaż konia. Mi każe zdjemować bransoletki. Ma nawet odwagę  krytykować fryzurę P. z kuchni bo mu się nie podoba wygolony pasek włosów nad uchem....

W zeszłym tygodniu zasiadł po 20:00 na sali z laptopem i zaczął zmagać się z przygotowywaniem świątecznego menu dla klientów planujących pracowniczych Christmas Party w pubie. Miał za zadanie wrzucić na stronę pubu świąteczne menu tak, aby klienci mogli zamawiać potrawy z wyprzedzeniem.
-Ej, znasz się na komputerach prawda?
-Znam- odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
-Zostaw te szklanki i chodź tu.

Spędziłam z nim 2h na pokazywaniu jak działa jego własna strona internetowa, poprawiłam przeoczone literówki oraz pokazałam jak stworzyć i wrzucić na stronę menu w postaci dokumentu, który klient może sobie ściągnąć, wydrukować, zaznaczyć potrawy które będzie chciał zjeść w czasie wizyty i przynieść do pubu na papierze. Był zachwycony! W tym czasie du pubu, na swoje krzesełko przyszedł już Nietoperz i widział jak pomagałam mu z robotą webmastera... Nietoperz wie dobrze jaki z Szefa gagatek. Kiedy skończyliśmy, Szef wstał, przeciągnął się rozkosznie, zauważył Nietoperza i mówi:
-Ach, co za wieczór! Zrobiłęm tak, że klienci mogą sobie ściągnąć i wydrukować menu na Święta!
-Ale... chyba nie zrobiłeś tego sam?- spytał bezczelnie Nietoperz
-Eee...
-No, bez Kokain to by ci się chyba nie udało, co?
-Nie, no, tak. Tak, jasne....

Żeby mi nie było za dobrze od tych podziękowań ("-Nie, no, tak. Tak, jasne...."), jeszcze tego samego wieczora, kiedy  przyjechał po mnie Suseł, przypomniał mi gdzie moje miejsce. Zwykle kiedy Suseł przyjeżdża na parking, pub jest posprzątany, wszystko pomyte, siedzi tylko Nietoperz i kończy swojeo Carlinga. Szef upewnia się wtedy czy Suseł już zajechał i pozwala mi iść do domu. Tego wieczoraj jednak wzięłam swoją torebkę i sweterek i położyłam na stoliku obok jak zwykle.
-Gdzie ty idziesz?
-No, Suseł już przyjechał.
-Pójdziesz jak ci powiem, że możesz. Nie bierze tego za pewnik, że skoro jest 22:45 to możesz iśc do domu.

Stałam tak 20 minut. Nietoperz milczał znacząco, Szef zamykał kasę a ja stałam jak chochoł w polu czekając aż mój Pan i Władca pozwoli się oddalić. Za dodatkowe 20 minut nie zapłacił oczywiście.
-Teraz możesz iść.

Każdego wieczora kiedy Szefostwo ma wolne, musze zostawiać z Blondi aż policzy kasę, zamknie sejf i uruchomi alarm. Poprosił mnie o to raz i od tego czasu zawsze zostaję dłużej i nigdy mi za to nie płacą. Zostaję jako zapezpieczenie dla Blondi a i Suseł, w razie napadu to jakieś dodatkowe zabezpieczenie. W końcu facet.

I tu przechodzę do ostatniej kropli w studni goryczy.

Ponieważ żadna z Polek w pubie nie ma prawa jazdy, każdego dnia Szef zgarnia je z umówionego miejsca w mieście o 18:30 i przywozi ze sobą do pubu. Wieczorem, odwozi dziewczyny do domu.

Jakiś czas temu Suseł spóźnił się chwilę i poprosiłam Blondi, że skoro i tak zaraz będzie w Miasteczku, niech zabierze mnie do TESCO gdzie poczekam sobie na Susła, który jest w drodze. Przecież nie zostawi mnie pod pubem, w samym środku ciemnej dupy, na odludziu. Jasne! Odwiozła mnie do Tesco i pojechała do domu.

W ostatnią sobotę połamało mi kręgosłup i całą zmianę czołgałam się od miejsca do miejsca. Szefowa współczuła, podawała paracetamol. Suseł zadzwonił, że już wjeżdża do Miasteczka i będzie w pubie za 7 minut. Czyli (uwaga!) 3 minuty po zamknięciu. Słownie: trzy minuty. Nietoperz jeszcze sączył szklanicę. Spytałam więc Szefową czy podrzuci mnie do Tesco gdzie Suseł będzie nawet szybciej. Zgodziła się chętnie i rzeczywiście- do Tesco jest ok 5 minut drogi autem od pubu a Suseł już czekał na parkingu. Wyczołgałam się z auta, pożegnałam się , pomachałam łapką.

W środę, dwa dni temu, pierwszy dzień po tamtym wieczorze, umówiam się z dziewczynami, że pojadę z nimi autem Szefa bo Suseł został dłużej w pracy. Spotkałyśmy się w umówionym miejscu, podjechał Szef, zapakowałysmy się do auta i rozmowa wyglądała tak:
-Cześć wszystkim, jak się macie? Słuchaj- i masz to sobie dobrze zapamiętać- nikt cię do Tesco wozić nie będzie, zrozumiano? Następnym razem zamknę pub, zgaszę swiatłą i odjadę. I dobrze to sobie w głowie zafiksuj.
A potem włączył radio i przez całą drogę zaśmiewał się z tego co tam leciało.

Trzy minuty. Nieważne, że każdą zmianę zostaję dłużej nawet o 25 minut i mi za to nie płaci, że robi ze mnie idiotkę i każe warować sobie przy nodze 20 minut, że odwozi dziewczyny po całym mieści do domów- mnie raz na 3 miesiące nie wolno.

Ręce mi opadają. Piszę ten post już drugi tydzień i codziennie dodaję coś więcej. W sumie- dorobkiewiczostwo, chamstwo, skąpstwo i pewność siebie wysadzająca pokrywkę. Słucham co mówią o nim klienci kiedy go nie ma i zastanawiam się jak to się dzieję, że jeszcze ktoś tam przychodzi. Większość klientów to staruszkowie lub ludzie w jego wieku. Szef nie życzy sobie młodej klienteli więc żartują, że jak wymrą stali klienci, miejsce obrośnie bluszczem.

Ale BMW kupił. Wziął dziewczyny z kuchni pokazywać. Od razu upomniał A. żeby przypadkiem nie paliła papierosów zanim wsiądzie do JEGO auta bo auto jest nowe. Szkoda, że zdjął folie z foteli, by się zapach tak nie wgryzał.

A na przekór temu wszystkiemu- nadal lubię tam chodzić. Pewnie prędzej czy później mi się obrzydzi cała ta fasada ale na razie nie narzekam. Nauczyłam się nie winić ludzi za ich głupotę. Po prostu patrzę i ręce załamuję.







środa, 2 października 2013

Maja - pięciolatka

Jak wiecie, w sierpniu Maja skończyła pełne pięć latek!

Bardzo zaaferowana liczyła miesiące, potem tygodnie a na końcu dni do 20 sierpnia i baardzo jej się dłużyło. Nie zmienia to faktu, że nadal jest najmłodsza w klasie i o ile miała nadzieję, że kolejne urodziny postawią ją gdzieś wyżej w klasowej hierarchii opartej ana ilości straconych mleczaków i zdolnościach poznawczym- nadal pozostaje tam maluszkiem.

Maja jest jednak bardzo dzielnym maluszkiem, nigdy nie słyszę żadnych skarg ani uwag ze szkoły a Maja najwyraźniej nadrabia wiek pewnością siebie, o którą podejrzewałam już dawno temu. Maja pierwsza podnosi łapkę nawet kiedy nie zna jeszcze odpowiedzi, pierwsza ustawia się do gier, maluje Wielką Siebie i każdy ją zna.


Reception Year czyli 'zerówkę' skończyła w lipcu z torbami pełnymi rysunków, malunków, wyklejanej, kartonowych samolotów, samochodów, kostrukcji o nieokreślonym przeznaczeniu a w książce postępów widniało, że Maja wykazuje szczególne zainteresowanie technologią i projektowaniem- stąd tyle sklejanek. Mówiłam, że inżynier z niej będzie! Pięknie czyta i mówi po angielsku, jak na razie jest zbyt niedbała na ładne pisanie ale zaczęłam z nią pisać rzędy literek w polskim zeszycie w wąską linię więc może to coś pomoże.


 Oprócz rozwoju fizycznego w zakresie szybkiego biegania i skakania na jednej nodze, wszystkie kategorie zarówno intelektualne jak i społeczne zaliczyła na "zielono". Bieganie i skakanie na "żółto" ale Maja wciąż rośnie a do gibkiej wróżki jej daleko. Ponad 1m20cm wzrostu dla pięciolatki to nie bagatela.


W tym roku poprosiłam nową nauczycielkę Mai, MrsE, żeby wzieła Maję na kolana i podobnie jak PanDentysta, używając niepodważalnego autorytety namówiła Maję na jedzenie śniadań przed wyjściem do szkoły. Maja wysłuchała staraanie jak to MrsE lubi dzieci najedzone przed przyjściem do szkoły, zapamiętała, że za śniadania będzie dostawać w klasie naklejki... i jak czar prosto spod różdżki- Maja po dwóch latach zmagań je śniadanie przed wyjściem z domu! No, czasami podczas drogi na przystanek ale skorow większość kanapki tak zjadła przy stole to zaliczam. :)



W tym roku, w ramach szeroko zakrojonej szkoły samodzielności dla Mai- Maja jeździ do szkoły gimbusem. Była tym tak przejęta, że w pierwszy dzień wpadła do klasy krzycząć do wszystkich: "JUTRO JADĘ AUTOBUSEM!!!". Szkolny gimbus zabiera ok 20 dzieciaków z tej samej szkoły, z których najstarsze są dyżurnymi, odfajkowują wsiadające dzieci, zapinają im pasy i pomagają wysiąć kiedy przychodzi czas. Oczywiście Maja jest za malutka, żeby pilnowac własnego przystanku, więc kiedy autobus podjeżdża, PanKierowca otwiera drzwi i czeka na panienkę, panienka zwykle siedzi dalej w swoim fotelu, dopija picie, gmera w torbie i nijak nie świadoma, że ma wysiadać w końcu zostaje zebrana do kupy przez dyżurnego, który najpierw podaje mi przez drzwi Mai teczkę z książeczkami, potem pudełko śniadaniowe, kurtkę, torbę a potem wysiada Maja... nic tylko czekać aż zacznie machać do witających, jak VIP wysiadający z samolotu....

A tu, rysunek paluszkiem na moim telefonie na którym widnieje mapa okolicy, autobus we własciwym czerwonym kolorze, który jedzie do szkoły.


Maja nadal kocha komputery i coraz pewniej posługuje się programami z którymi instynktownie wie co robić. Pomijam oczywiście Androida, którego obsługuje jak jego twórca, YouTuba z którego potrafi wyciągnąć swoje bajki i klipy szybciej niż ja zdążę wrócić do kuchni ale umie też rysować obiektowo w Paincie i Adobie Painterze.... Takie coś zajmuje jej 5 minut czasu. Trzeba to zwykle koniecznie sfotografować i "wysłać Androidem Tatusiowi do pracy, żeby sobie zobaczył jak pięknie".


Ale kredka i ołówek też w kącie nie leżą choć Maja rysuje namiętnie przez kilka tygodni aż brodzimy po kolana w zarysowanych kartkach a potem odrzuca  kolorowanie i rysowanie i skupia się na czymś innym. Wraca w tym czasie do figurek albo do CBeebies, ogląda w kółko te same bajki długometrażowe albo przeprowadza się do domku dla lalek.


Staram się zrobić z niej dziewczynkę jak na dziewczynkę przystało i mam nawet pewne sukcesy. Maja jednak zrobiona jest z gliny innej niż różówa więc ściąga z siebie ozdóbki kiedy tylko może i choć bransoletki się jej podobają, to nosić nie będzie. Opaski do włosków też są śliczne ale litości, torebki służą do gubienia a falbanki są fe.



Ale i tak piękna z niej dziewczyna.


Ma dwie koleżanki, jedną polską a d rugą angielską i zdarza się, że wracam w niedzielę z pracy, pytam gdzie Majusia i dowiaduję się, że ... u koleżanki. Trwa tam wymiana laurek i bransoletek i cieszy mnie to, bo ja w jej wieku nie miałam przyjaciółek.


To lato spędziła z Gabim w basenie. Od wczesnego ranka, kiedy Dzieciusie jeszcze spały, odkręcałam węża i nalewałam ciepłej wody do basenu, wlewając do niej pół butelki płynku do kąpieli. Wynik był taki, że po kilku godzinach nieustannego "bicia piany" rączkami i dupkami, z basenu wylewała się piana na patio a były takie dni, że w pianie można było się utopić. Tak sie ma jak się ma Mamę- Kokainkę. :D Wieczorem dolewałam gorącej wody i robiłam sobie spa czyli nurzałam się po szyję w ciepłym źródełku i kąpaliśmy się czasem do 21:00. Dzieciusie nawet sine nie chciały wychodzić z wody i zdarzało się, że wyciągało się je na siłę, do wanny, spłukać pianę, piżamki i do łóżek. Normalnie Francuska Riviera! Z krzakiem ziemniaka w tle. :)



Na urodziny dostała wyproszoną Barbie, komplety ubranek i akcesoriów. Przez kilka miesiecy dopytywałam się, czy na prawdę chce na urodziny Barbie i zawsze twierdziła, że ma to być "cięznicka" oraz tort z baletnicą na szczycie więc po raz kolejny stanęłam na wysokości zadania i upiekłam jej to:





Nie wyszedł idealnie, musiałam w ostatniej chwili dorabiać masy cukrowej do której lazły osy i przy ozdabianiu wyglądałam jak szalony cukiernik z wielkim nożyskiem w ręku, klnąc na spadające na podłogę wycinane z masu kwiatki, oganiając się od wszędzie latających os. Zabijać osy nożem w powietrzu też trzeba umieć.


Ale udało się! Zdążyłam na czas z dekoracją podczas gdy Suseł zabrał Dzieciusie na plac zabaw. Maja była zachwycona tortem i prezentami i kolejne urodziny przeszły do historii. Jak ten czas leci nie wspomną bo widać. :)


Jak zabawa to w UK

Lato w UK to parada ulicznych festynów, waty cukrowej i dmuchanych małpich gajów. W tym roku nawet taka malusia wioseczka jak ta w której Maja chodzi do szkoły zorganizowała sobie coś ciekawego chociaż z racji tego, że nie mieszkamy tam- trudno było się domyśleć o co chodzi. Dnia pewnego przed większością domów pojawiły się kukły i manekiny sławnych postaci i Seweryna Szmarglewska niech będzie mi świadkiem, że miałam wrażenie, że przeniosłam się do nocnego namiotu w "Czarnych Stopach". :)





W tym samym tygodniu w Koziej Wólce zorganizowano doroczny Festym Letni Wyścigiem na Byle Czym czyli zjechała się Straż posikać pianą na dzieci, był wcześniej wspomniany dmuchany małpigaj do którego Gabi nie doczekał bo stojąc w kolejce posiusiał się w spodenki i trzeba było iść do domu...a potem zaczęło padać. Jednak Wyścig zdążył przed deszczem i w sumie nie pamiętam kto wygrał ale owacjom nie było końca. Wyścig prowadzi okrężną drogą wokół Wólki i zasadniczo, będąc częścią 6-10 osobowego zespołu, który uwięziony w drewnianej konstrukcji biegnie pędęm dobre 3-4 km po szosie, samo dobiegnięcie w pełnym składzie, z resztki pojazdu już zasługuje na owacje i to na stojąco. 

Biegły Smurfy, Wróżki, Indianki, Kowboje, Piraci, Dalmatyńczyki...

kto tam jeszcze...
Maja dorwała się do bącania po małpim gaju a Gabi, przebrany w suche ubranko za wszelką cenę próbował dostać się do cygańskiego wagonu, razem z koleżanką w celach niejasnych.

...

Anglicy potrafią odłożyć wszystkie troski (którym jak sądzę i tak nie mają wiele), wyjść na ulicę i bawić się od późnego popołudnia po ciemną noc wznosząc nieskończone kubki z piwem i sikając po zaułkach. Nie uwidzisz smutasa, towarzyskich dąsów, co chwila zza pleców ktoś piszczy:
-Jeeeeeaaanyyyy! - i wyskakuje obtulić sąsiadkę którą widział raptem w zeszły poniedziałek.

Lubię Street Fair a juz za 2 miesiące Bożonarodzeniowa! Będzie sztuczny śnieg i wszyscy będą mieli choinkowe łańcuchy owinięte wokół szyi....