wtorek, 13 sierpnia 2013

Nigdy. Więcej. Ryanaira.

Nigdy, jak tu siedzę, z ręką na sercu.

Minęły 2 lata i Pu wybrała mnie na chrzestną swojej córeczki tak jak sobie kiedyś obiecałyśmy. Od kwietnia czy maja wszystko ustaliliśmy i przyszedł czas na kroki których efektem miało być nasze pojawienie się w Niemczech ma chrzcie a potem tygodniowy pobyt z Pu i Mannem (^-^) oraz Córeczką, wraz z Dzieciusiami i Susłem.

Wersja Pierwsza: całą czwórką wsiadamy w auto i jedziemy koło Frankfurtu w tym samym czasie zwiedzając co popadnie po drodze i ciesząc się pierwszym prawdziwym wypadem w świat od 2006 roku.

Coś rypnęło w aucie i oczywiste stało się, że koszt dojazdu plus koszt naprawy auta jakoś się ze sobą gryzą.

Wersja Druga: lecimy samolotem.

Suseł nie dostał urlopu. Koledzy w pracy jakoś tak pobukowali swoje urlopy, że Suseł został z przysłowiowa ręką w bardzo nieprzysłowiowym nocniku i stanęło na tym, że...

Wersja Trzecia: lecę sama z Dzieciusiami.

Paszporty. Zaciągnęłam zarówno języka jak i opinii, dostałam aplikacje. Ucieszyłam się jak norka bo wyglądało na to, że w 2 tygodnie uda się wyrobić im paszporty- idealnie na czas wyjazdu. W toku zbierania dokumentów, poszłam z Ludzikami do budki fotograficznej w Tesco, żeby pstryknąć im fotki do aplikacji. Maja bardzo przejęła się rolą i zapozowała tak poważnie, że wygląda na zdjęciu jakby niosła na barkach wszystkie smutki świata. Moja Rodzicielka nie bardzo ogarnia funkcji zdjęcia paszportowego zgodnego z wymogami UE i objechała mnie za pozwolenie dziecku na posiadanie TAKIEGO zdjęcia w paszporcie, jakby to miało zaważyć nad jej zdrowiem psychicznym czy karierą zawodową w życiu.

Za to Gabi odstawił popis stulecia. Krzesło było za niskie nawet kiedy maksymalnie rozkręcone, więc starałam się za wszelką cenę nie znaleźć się w kadrze podczas gdy Gabi siedział mi na jednym kolanie, które wsunełam do budki, resztę ciała zostawiając poza budką. Bez ręki też nie dało rady, więc rękę też wsadziłam do budki , drugą manewrując przy guzikach obsługujących budkę. Kiedy gmerałam przy opcjach, Gabi był bardzo przejęty i siedział nawet grzecznie. Ale kiedy tylko mówiłam:
-Uwaga Gabi- nie ruszaj się i nie uśmiechaj!

...Gabi zaczynał popis elokwencji i fantazji fotografika szaleńca- robił miny, rozciągał buzię łapkami, pokazywał wszystkie zęby łącznie z migdałkami... Po trzech takich podejściach, podczas którym Rodzicielka dostawała apopleksji za firanką, budka kazała mi wybrać jedno z trzech nieudanych ujęć i kiedy szarpałam się guzikiem

ABORT !!!

Powiedziała: -Dziękuję, drukuję domyślne. I wypluła TO:




Wróciłam do domu na tarczy z zażaleniem do Tesco nad obsługą budki, która nie pozwala porzucić sesji w przypadku kiedy pacjent nie nadaje się do badania. :)

Usiadłam w papierach a zdjęcie Gabiego pozostawiłam w gestii Susła. W papierach jednak okazało się, że co prawda Gabi jest z urodzenia Brytyjczykiem ale nie jest Brytyjką Maja i co prawda dostanę paszport Gabiego w 2 tygodnie, to nie ma mowy, żebym tak łatwo załatwiła to z Mają. Bez Ambasady nie ujedziesz.

Wersja Czwarta: lecę sama.

 Kupiłam bilet u Ryanaira, zadowolona i szczęśliwa, wybrałam opcję bezbagażową (Bóg mnie chyba trzymał pod słoikiem), jednak, ponieważ podjęłam nową pracę a Suseł w poniedziałek musiał wrócić do pracy, pobyt u Pu musiał zostać przycięty do poranka piątku 26.07 po wieczór niedzieli 28.07. Trzy dni z Chrztem po środku.

Zadzwoniła Pu, żebym wysłała jej nazwę kościoła w którym mnie chrzcili. Potrzebne papiery kościół w DE miał załatwić w naszym imieniu. Okazało się, że KK w polskim wydaniu to jednak nieużyta banda biurokratów z wężem w kieszeni bo odmówili kategorycznie wysyłanie gdziekolwiek czegokolwiek na swój koszt. Niemiecki kościół polecił, żebym poszła do parafii w Miasteczku, ojca M. i poprosiła o stosowny papier w którym stwierdzi zgodnie z prawdą, że jestem katoliczką po zbóju, chadzam regularnie na msze i nadaję się. Że nie chadzam na msze od 7 roku życia to szczegół, że katolików nie poważam też ale chrześcijanką jestem pełną gębą i mam wiele własnych opinii na temat tego jak powinien żyć dobry człowiek, ojciec M. nie zawarł w swoim liście. Ale o co poprosiłam to dostałam, i to bez najmniejszych problemów z pytaniem czy ma być po angielsku czy po niemiecku. Szok, ten tego. Zabroniłam im się w sekretariacie kłopotać i dostałam wersję łacińską i angielską w ślicznej kopercie, za piękny uśmiech.

Wersja Czwarta była bliska urzeczywistnieniu....

W poniedziałek czy wtorek, o 10:00 rano (sic!) mieliśmy burzę z piorunami, z których jeden rypnął w słup telefoniczny nad naszym domem (strasząc mnie na śmierć, kiedy akurat trzymałam Gabiego na ręku i tak błysnęło, że w jego buzia zrobiła się z jednej strony oślepiająco biała bo światło padło pod takim kątem dokładnie zzanaszegodomu...) i spalił nam router internetowy. W kilkanaście minut zagrzał się do temperatury piekarnika i jakoś tak zapadł się do środka.

Nie mogłam się odprawić przez internet. Ostatnie pieniądze poszły na nowy router, żeby odzyskać dostęp do świata i móc przekręcić na Skypie od Pu do domu....

Odprawiłam się jednak przez komórkę bo router okazał się do kitu, nie śle sygnału Wireless... dupa.

Spakowałam szatki na trzy dni, prezent dla Córeczki, dla Pu bo akurat stuknął jej mój wiek i poszłam w czwartek wieczorem do pracy z myślą, że pośpię ze 3h. Skończyłam o czasie, wróciliśmy do domu, wszystko przygotowane, plecak spakowany, pobudka 3 rano. Wskoczyliśmy w auto, Suseł spojrzał na bak i siu. Gdzieś tak koło Londynu stwierdził jednak, że nie dojedzie do domu na baku biorąc pod uwagę zużycie paliwa. A konto suche jak koryto w starym pueblo. Stwierdził, że sobie poradzi, wyrzucił mnie na trawniku pod Stanstead i poszłam na terminal. Szybko znalazłam okienka odprawy RA i tam dopiero się zaczęły problemy. Na lotnisko weszłam 1:20h przed odlotem. Jakoś z miejsca ścięła mnie niewyobrażalna ilość ludzi pchająca się do 5 okienek RA, które odprawiały kilka lotów na raz, bez porządku czy przypisania kolejki do lotu. Utknęłam w bule ludzi która wyglądała na tłum co najmniej 500 osobowy. Kiedy dotarłam do okienka, babeczka (k****a jedna) nawet nie spojrzała na dokumenty, pierdykła pieczątkę i wysłała do security. Przeszłam odprawę bezpieczeństwa w towarzystwie buły ludzi rozciągniętej w przestrzeni na długości wielu, wielu, wielu metrów i kiedy wyszłam ze swoimi bambetlami w strefę wolnocłową, cała ta buła luda, skoncentrowana na dostaniu się do bramek lotów zbiła się wokół standu wyświetlającego numery bramek. Znalazłam numer i klucząc w tłumie jak na plaży bałtyckiej, zaczęłam przeciskać się w kierunku wyjść na terminale. Korytarze, schody, podjazdy.... byliście kiedyś na Stanstead? No, to wiecie, że przejście do bramek jest jak przejście od bramy cmentarza Osobowickiego we Wrocławiu do głównej Kaplicy w dzień Wszystkich Świętych. Ludzi biegli, przepychali się, ciągnęli walizy podręczne, dzieci....Wbiegliśmy na hal z którego widać było samoloty RA, DOKŁADNIE w tym momencie ok 7 lotów (łącznie z FR HNH) zostały zamknięte na naszych oczach.

GATE CLOSED.

NIEEEEEE!! 

Dopadłam do biurka z ciociami w garsonkach:
-Kolejka jest niewyobrażalna! Tu się nie można dostać! Mój lot jest zamknięty???
-Tak, musi się Pani zwrócić do stanowiska w głównym hallu....
-FUCK!

Miałam w dupie konsternacje, choć nie do końca:
-Przepraszam.... SHIT!!! Przepraszam..... KURWAA!!!

Z rykiem zawróciłam pod prąd walącego tłumu kręcąc numer do Pu. Nie odbierała. Do Susła:
-Gdzie jesteś?
-Na stacji BP zaraz obok lotniska, czekam aż się Rodzicielka obudzi, żeby zrobiła mi przelew.
-Nigdzie nie jedź, poleciałam do dupy na raki. Zaraz oddzwonię.

Koło security znalazłam jakiegoś z Obsługi, który prychnął jak usłyszał, że kolejny pacjent nie dostał się na lot. Nie chciałam być aresztowana za przedzieranie się przez rentgeny w górę rzeki, przeprowadził mnie tylnymi drzwiami i wskazał biurko w hallu. Okazało się, że wylądowałam w kolejce pasażerów, która nie zdążyła na poprzednie loty a zaraz za mną szybko zmaterializowała się grupa ok 80 osób, większość z samymi plecakami bo ich bagaż został przyjęty na odprawie, wsiadł do samolotu i poleciał w cholerę a właściciele nie. Obok stała rodzinka z trzema chłopczykami, dziewczyna podobna do Truffla, kobieta płacząca histerycznie...

-Mój lot odleciał. Jak można otwierać kilka bramek na tak ogromną ilosć pasażerów?
-Są w kacje.
-Więc... to wam nie daje do myślenia? Wakacje trwają już tydzień. Nikomu nie przyszło do głowy, ze trzeba umożliwić pasażerom podróż? Jak tak można?
-(wzruszenie ramion)
-O, czy są jeszcze dzisiaj loty do Frankfurtu?
-Jest. O 18:45.
-To za 10 godzin!
-Powinna się Pani cieszyć, niektózy pasażerowie muszą czekać nawet tydzień na kolejny lot.
-Poproszę - już wyobrażałam sobie siebie siedzącą 10h na lotnisku ale, co tam...
-150 funtów.
-Słucham??
-150 funtów za przebukowanie.
-Nie spóźniłam się na lot z własnej winy, byłam tu wystarczająco wcześnie, tylko, że uważacie, że wakacje są wystarczającym powodem na to, żeby utrudniać ludziom podróż.
-Przebukowanie kosztuje 150 funtów.
-Acha, czyli mam czekać 10 godzin  i dopłacić trzykrotność ceny biletu, tak?
-Tak, zgadza się.
-To w którym momencie dokłądnie mam się cieszyć- że dopłacam czy że nie muszę czekać tydzień na trójkrotnie droższy lot?? Żadna z tych opcji jakoś szczególnie mnie nie cieszy.
-To kupuje Pani czy nie?
-Nie, wsadź go sobie w dupę.

Tylko że po polsku.

Wyszłam z lotniska, usiadłam na krawężniku i zadzwoniłam do Pu. Udało mi się sprowadzić Miśka do trawnika na którym mnie wyrzucił, wsiadłam i teraz co dalej?

Dopisze tylko, że cokolwiek byśmy nie próbowali zrobić w tamtej chwili- NIC NIE WYCHODZIŁO. Póbowaliśmy przebukować bilet z niemieckiej strony, znaleźć transport na lotnisko na wieczór bo naszemu autu zaczęło kolebotać w kole... podróż do domu zajęła nam prawi 5h. Na najwolniejszym pasie, nieustannie pisząc do Pu wiadomości z najnowszymi przeszkodami...

Nagle- pojawiła się SZANSA! Mój przyjaciel A, o którym Wam pisałam a o którym muszę Wam jeszcze popisać- .... w tym momencie Pu napisała, że drugi kandydat na chrzestnego ma problemy z papierem z kościoła i nie wie czy dostanie. Jakby się wszyscy zmóili. Okazało się, że nawet boska pomoc A nie podziała... i nagle chrzestny papier dostał. To się chyba nazywa "splątanie kwantowe".

Dojechałam do domu zmęczona upałem, niewyspana, wkurwiona jak jeż i zawiedziona jak chyba nigdy w życiu.

Na drugi dzień.... kiedy tylko Ksiądż (patrzcie, bo pisze z dużej litery!) usłyszał o wszystkim- postanowił uczynić wyjątek i dobry uczynek- i uznał, że skoro chrzestna z bardzo krótkiej  listy kandydatek na chrzestną, zwierającej jedno nazwisko nie dojechała- ceremonia odbędzie się  z uznaniem mojej "wirtualnej" obecności i ...

ZOSTAŁAM CHRZESTNĄ MAŁEJ A.

A Ryan może się wypchać. Następnym razem- jedziemy pociągiem. :)

PS. Mając nadzieję na zwrot kosztów podróży, wsiadłąm na sieć i poszukałam skarg na Ryana- LUDZIE!!!! Ja się powinnam cieszyć, że nie wylądowałam w wiezieniu, z amputowaną ręką i zmienioną płcią- takie się ludziom rzeczy przytrafiają z Ryanem, :)