poniedziałek, 26 marca 2012

Słóweczko przerwane w połow....

Po pierwsze- przyszła wiosna. O 8:00 rano mamy 4*C, o 11:00 pełne 20*C. Witaj na Wyspach. Dzieciusie dostały łopatki, wiaderka, nowy piasek do stolika, rozstawiłam domek, w środku stoi już stolik i krzesełka, więc Maja je śniadanko na wybiegu. :) Zamieniłam crocki na klapki.

Po drugie- posuwamy się ostro do przodu w temacie nocnika. Jednego dnia Maja zmoczy jedną parę spodenek w przedszkolu, innego dnia wróci do domu w czym wyszła i jest sucha cały dzień. Ale zdarzają się wypadeczki które wyglądają tak:

-Nie mam mokro... ale nie patrz.

:)

Po trzecie mamy Nkę! Po prawie 4 miesiącach nasza telewizornia mówi po polsku. Nie wiem co oglądać bo po jałowej brytyjskiej wizji świata, wszystko jest atrakcyjne (no, pomijając polskie seriale). 

Po czwarte idę gotować penne bo woda wyparuje i ugotuję garnek na sucho.

Mamusiu, to dla Taty

piątek, 9 marca 2012

Ach, takie kawałki!

Dziś szczypteczka muzyki.

Raz na jakiś czas pojawia się na mojej drodze taka piosenka, bez której nie da się dalej iść. :)

Pamiętam jak pierwszy raz usłyszałam "The Thrill is Gone" B.B.King'a:


Nigdy nie kręcił mnie soul czy blues, ale takie kawałki, gdyby ktoś dał mi wybór, zabrałabym ze sobą na bezludną wyspę, leciałyby w kółko i w kółko, bez końca.....

A ostatnio odeszła Etta James i przy okazji w TV dali "Cadillac Records". Znacie "I'd Rather Go Blind"?

No to najpierw oryginał, potem Beyonce, która w moim skromnym przekonaniu zaśpiewała to o niebo lepiej  na końcu amerykańska nastolatka, która pokonała obie Panie zanim się obejrzały:




PS. I Patsy Kline, lata całe szukałam tego kawałka, w czasach kiedy nie  było jeszcze YT. NIKT tego nie miał, można było kupić winyl na giełdach w USA....:



czwartek, 8 marca 2012

Ale nie jest tak źle, Kokainka ma pocieszenie

Ale zrobię sobie przyjemność i napiszę, że Gabi pięknie mówi! :)

Siedział jak mysia pod miotłą tyle miesięcy. Słuchał uważnie ale nie mówił. Płakać oczywiście jak najbardziej, preferowane emisje to: żałośnie i rozdzierająco.

Zaczęło się od "oka". To samo słowo co z Mają. Pewnego dnia pokazałam na swoje oko i powiedziałam:
-Oko!
-...Ako!

I stało się słowo ciałem i było "oko".

Potem pojawił się "jak robi lew". Gabi powtarza słowa i gesty po pierwszym pokazaniu, więc w jeden dzień nauczył się robić łapką paszczę lwa i mówi:
-Uaa!! Uaa!!

No i "jak robi kotek". Czyli głaszcze mnie po buzi i mówi:
-Miał, miał.

Potem przyszła "foka":
-_oka! _oka!

"Woda":
-Łodaa!

No i najlepsze:
-Tinga tinga! - jak w bajusi "tinga tinga afrika"

Dziś "auto":
-Autoooo..

i
-(K)oło!- jadąc paluszkiem po okręgu.

oraz:
-Mniam mniam mniam mniam! - na jedzonko na które ma ochotę.

Dodatkowo oczywiście:
-Mama
-Tata
-Baja
-Aja, czyli rodzinka w komplecie.
-daj!
-nie!

Umie też:
zrobić "tany tany",
kręcić się w kółeczko,
bić brawo na hasło "brawo",
pokazać gdzie ma stópki,
rączki,
pupę
i siusiaka,
udawać, że śpi i chrapie,
głaskać pocieszająco
i robić rączką "Indianina".

Wszystko to w 2 tygodnie. Powtarza każdy dźwięk po pierwszym zasłyszeniu, bardzo często końcówki naszych zdań. Często gubi pierwszą literę ale i tak jest niesamowity.

-Gabi, jak robi myszka?
-?
-Piu, piu.
-.... piu piu piu piu?

-A jak robi autko?
-?
-Brum brum.
-brum brum brum?

I umie włożyć wtyczkę do kontaktu.


Majusiowe fiki miki

Maja przechodzi ostatnio Ciężki Okres. A raczej cztery ciężkie okresy razem. Po pierwsze- ma rozkwit buntu trzylatka- kłóci się, nie słucha, pierdzi językiem, strzela klasycznego ignora, szturcha Gabiego, bije się o zabawki, w kółko ogląda "Kucyki" i drze się na cały dom:
-JESCEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE!
Wrócić z nią z przedszkola to cud. Niecałe 2 km drogi idzie nawet godzinę bo zatrzymuje się co trzy kroki i "kombinuje"- a to patyk, a to złapie się drzewa i ani rusz, wbiega i zbiega z górki po tysiąc razy niepomna na jakiekolwiek wołania. Nawet zostawianie jej samej nic nie daje. Nie idzie i już. Ostatnio razem z Listonoszką odklejałyśmy ją od ogrodzenia i pani musiała obiecać prezent. Obiecała i słowa dotrzymała, bo przyniosła na drugi dzień przecudne ręcznie uszyte serce, wyszywane guzikami i wstążkami z lawendą w środku. Na co Kokainka napiekła na drugi dzień karmelków milionera i odwdzięczyła się.
Przy wychodzeniu z przedszkola, Maja wybiega goła, wykręcając się ze wszelkich zasieków, bo nie da się ubrać w kurtkę i leci w dół ulicy w krótkim rękawku, panie za nią, ja z reklamówkami, kurtką, czapką a ta leci i chowa się w chaszczach mając przednią zabawę bo ją gonią.

A to dopiero pierwszy ciężki okres.

Drugi to kolejne przeziębienie- tym razem oryginał bo Maja trochę kaszle, w dzień siedzi w kołderce i je jabłuszka tępo wpatrując się w Kucyki ale w nocy dostaje gorączki do 39*C i trzeba dolewać jej syrop na gorączkę do wieczornego mleka bo inaczej nie weźmie. Budzi się w środku nocy i zaczyna eksodus po sypialniach.

To właśnie trzeci ciężki okres- nocne koszmary czyli POTFUL. Potful nie mieszka u Mamy i Taty w łóżku i u Babci. Wszędzie indziej tak. Wczoraj w nocy, 0 1:30, Rodzicielka siedziała jak zwykle przy komputerze kiedy śmiertelnie wystraszył ją mały biały dusek, wyłaniający się zza monitora.
-U ciebie nie ma Potfola, Babciu.
Myślała, że zejdzie na zawał, bo nie słyszała ani jednego kroku po schodach. Maja ułożyła się na łóżku i.... zasnęła w 2 minuty.

-Mamo. Mamo.
-Co??- Kokainka zrywa się z łóżka.
-Jest tu Potful?- pyta Maja i Miś.
-Nie ma Słodzinko. Co ty tu robisz?
-Psysłam, psesuń się.

Czwarty ciężki okres to jedzenie- wszystko razem powoduje, że Maja jest tak przepraszam za słowo nieparlamentarne- rozpierdolona, biedula mała, że prawie nic nie je. Tylko dziś, wykręciła się na płatki, wypiła kubek kakao, potem drugi, zjadła z 10 makaronków rigatoni i pół parówki na kolację. Nie chce rosołku, ani gotowanego mięska, z ziemniaków robi plastelinę, nie chce pieczonej ryby, jajecznicy za którą zwykle by zabiła.

I tak już 2 tygodnie.

Do tego wszystkiego nadrzędny Nadworny Problem Kokainki- Maja nadal w bólach i cierpieniach przechodzi trening nocnikowy. Z porozumieniem ponad podziałami, panie w przedszkolu przejęły pół dnia, żeby utrzymać konsekwencję w wysadzaniu na nocnik. W dwa tygodnie tylko dwa razy Maja wróciła z przedszkola w tym w czym tam poszła. Reszta dni to wór mokrych szmat w ręku a dwa razy obrazek Mai biegnącej ulicą w wielkim jak namiot białym podkoszulku i szkolnej spódnicy sięgającej ziemi oraz Maja w chłopięcych bokserkach, rozmiar cholera wie jaki. Duży w każdym razie.

W domu- różnie. Są dni, kiedy leje w 10 par spodni. Są dni, jak dziś i sobotę, że nie leje, ale daje się posadzić na nocnik regularnie i udaje się. W sobotę pojechaliśmy na zakupy i w ramach żelaznej dyscypliny- bez pieluchy. Trzy razy szliśmy do kibelka zrobić siusiu, nie zmoczyła się ani razu. Na drugi dzień można było zbijać Arkę Noego.

Bo Maja nie powie.

Nie powie i już. Nie działają groźby, prośby, tłumaczenia, łapówki, naklejki, smutki, klapsy. Nic nie działa. Maja nie powie, że chce i już. Nie przeszkadza jej, że ma mokre spodnie po skarpetki, czasem z premedytacją czekam aż sama powie, że ma powódź w kalesonach. W końcu tracę cierpliwość:
-Maju. WSTAŃ!
-Nie mogę!
-A to dlaczego?
-Bo tu jest ślisko!

Wie, że chce, umie trzymać ale ma serdecznie w poważaniu jakieś czasu tracenie na siadanie i robienie. Mokre gaciorki śmierdzą i są fuj ale dopóki są na pupie- spoko maroko!

We wrześniu ma iść do Reception Year. Pomimo nieustannych starań od ponad roku, nie wiem co będzie, jeśli nie nauczy się sama robić do kibelka przez następne 6 miesięcy. Za radą przedszkolanek kupiłam jej trzy paczki majtek rozmiar 12 lat, żeby nie miała trudności w ściąganiu i zakładaniu. Nie. Zakłada sama kapcie, sama zdejmuje, współpracuje przy ubieraniu, umie podciągnąć rajstopki, założyć fartuszek do farb.... gaci nie. Nie i już.

Nago, zrobi za każdym razem. Sama siada, robi, wstaje i wynosi nocnik z salonu. Wystarczy założyć majty.

Czyli w sumie pięć ciężkich okresów od których ja siwieję. Nie je, nie śpi, nie słucha, nie używa nocnika...

Niech już ten trzylatek przerekonstruuje sobie ścieżki neuronowe i się wyprostuje!!

Półtora roku temu miała tak samo- nie dotykaj, nie rusz, nie dawaj, ić! Ale zanim pójdziesz puść coś nudnego jak flak i jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, jeszcze, jeszcze.....

Powiedziała co wiedziała

-Nie będę jadła mleka z patkami.
-Dlaczego?
-Bo mleko to picie.

niedziela, 4 marca 2012

Miało być o filmach i książkach

Temat rzeczny. Można pisać i pisać....
Może o ulubionych a potem zobaczymy.

Jakiś czas temu odeszły na półkę ulubione filmy młodości. Nie znudziły mi się, po prostu gdzieś po drodze zrozumiałam, że prawdziwe, klasyczne SF w kinie skończyło się i już nic nowego mnie nie zachwyci. Na razie sprawdza się. Przejrzymy pierwszą 5, może 10:

1. AI

Piękna opowieść o człowieczeństwie z pytaniem w tle: czy nasza miłość traci czy zyskuje na znaczeniu tylko dlatego, że odczuwamy ją będąc ludźmi? Czy będąc kimś takim jak David, liczy się, że kochamy? Czy jest jakaś różnica?

2. Obcy 1,2,3, reszta to popłuczyny na temat.

Klasyk ponad klasyki. Krew, kwas i flaki. Ripley bohaterką moich nastoletnich zmagań z Obcymi świata realnego i kosmita doskonały. Nawet Borg nie dałby mu rady. Ani Dalekowie, Predator też miał trudności. Ripley dała radę. RIP.

3. Odyseja Kosmiczna 2001, 2010

Klasyk filmu i literatury gatunku. Ponadczasowy i urokliwy w każdej scenie. Nienawidzę Hala9000, Suseł kocha go miłością wierną i niezachwianą. Na dupce naszego auta mamy piękne srebrne literki naklejone tak, że wyglądają na oryginał: "HAL 9000".

4. Sunshine

5. Moon

Ostatnio do listy doszły te ostatnie dwa i o ile ktoś nie pała absolutną miłością do SF, "Sunshine"może okazać się za ciężki- tu super technologia, czynnik ludzki, awaria, ginie jeden za drugim, jest ekstra póki w akcję nie wdziera się jakiś golas o konsystencji dobrze skremowanego boczku i nie zaczyna przytruwać o swojej miłości do Boga. Film Jest Boski! :D Powinnam pisać recenzje na tylną okładkę Przeglądu Małopolskiego. Ale serio- pod koniec akcja przenosi się w transcendentalne klimaty fizyki kwantowej, ezoteryki i duchowej przemiany w obliczu powalającej siły Słońca- samoświadomej Istoty.



Zachęcające? Polecam muzykę- motyw z Ostatniej wiadomości na Ziemię i Przelotu Merkurego- perełki muzyki filmowej. Pierwszy za emocje, drugi za perfekcyjne wczucie się w odczucia jakie mogłabym mieć oglądając takie widoki....




Krótkie, nie zmęczycie się. :)

Teraz THE MOON.



Nigdy nie lubiłam Sama Rockwella. Przypomina mi byłego współlokatora Susła, który zawsze przejawiał pewność siebie odwrotnie proporcjonalną do fizjologicznego uzasadnienia. Czyli brzydki był jak diabeł ale aspiracje wybujałe ponad grządkę.

Za pierwszym oglądaniem, nie mogłam opędzić się od tego uczucia i zepsuł mi całą przyjemność. Musiałam obejrzeć film DOBRE 10 RAZY zanim przestałam widzieć Sz. a zaczęłam doceniać kunszt aktorski Rockwella. Jest niesamowity w każdej swojej odsłonie, ale nie chcę Wam psuć opowieści.

Rzecz ma się o gościu, który kwitnie na Księżycu 3 rok w oczekiwaniu na koniec kontraktu. Samotny pracownik bazy księżycowej trzymający pieczę nad koparkami wydobywającymi Hel3 dla Ziemi wychodzącej z kryzysu energetycznego. Wielka odpowiedzialność- potworna samotność.

W pewnym momencie, niedługo przed końcem kontraktu bohater ulega przywidzeniu i pakuje się z łazikiem pod koparkę. Budzi się z wypadku i ......zaczyna się jedna z najbardziej odartych ze współczucia i cukierkowości kina opowieści o Człowieku. Powala na kolana, wyciska łzy z oczu przy każdym oglądaniu, ostatnie sceny wprost wyrywają serce z piersi. Myślisz- CO JA BYM ZROBIŁ? Co by ze mnie zostało? Gdzie jestem Ja a gdzie moje Wyobrażenie Siebie w obliczu takiej rzeczywistości? Co stanowi o Mnie?

Polecam. Przemyślenia "po" obowiązkowe.

GERTY moim ukochaną po DAVIDzie Sztuczną Inteligencją.

A potem opowiem Wam o diamencie w koronie moich filmowych preferencji.




piątek, 2 marca 2012

O Wrocławiu ale za starych dobrych czasów

Rybny.

Ale mi się zebrało na wspominki!

Z jakiegoś powodu najbardziej intensywne wspomnienia z mojego dzieciństwa zwykle związane są z zapachami. A może zapachy ze wspomnieniami?

Pamiętam ośrodek wczasowy w Jaszowcu koło Wisły gdzie dywany i ściany pachniały tak samo odurzająco wakacjami i latem przez wszystkie turnusy jakie tam spędziłam. Zwykły bieżnik długości 15 metrów w każdym korytarzu a było ich z 6, ściany pomalowane na olejno.... w tym zapach śniadania, chleba, kosteczki masła, tłustych serów na wielkich srebrnych tacach, potem obiadu i radość kiedy po ośrodku rozchodził się zapach gotowanych parówek na śniadanie....

Ale to Jaszowiec.

Miało być o rybnym. Na ulicy na której się wychowałam był bar piwny Juhas i sklep rybny PSS Bez Nazwy.
Dla dziecka widok sklepu rybnego z czasów komuny był jak ośrodek NASA dla wieśniaka. Tylko że taki opuszczony.

W Rybnym nigdy nie było ludzi. Zawsze wchodziłyśmy z Babcią po schodkach w górę i tuż za drzwiami wiedziałam na co będę miała ochotę- marynowane śledziki. Skąd dobiegał ten zapach do dzisiaj jest to dla mnie zagadką bo marynaty stały w słoikach na wysokiej półce. Same półki to już było kuriozum bo ciągnęły się metrami wokół całego sklepu a wszystkie puste. Sklep skrojony na zbyt dużą miarę komuny. Białe kafelki oklejały pomieszczenie na każdym centymetrze powierzchni a na nich metalowe, puste półki i 5 słoików śledzi w marynacie.

Jako knypek, wspinałam się na paluszkach do oszklonych lad. Tam na kilku blachach, wyłożone na szarym papierze leżały wędzone makrele z kolorowymi skórkami, trochę śledzia, Babcia lubiła szprotki. Czasem flądra, czasem nawet sprzedawczyni, czasem na jedno wychodziło. Miały na sobie w 100% naturalne elastikowe fartuchy w kwiaty i sandały z dziurami na palce sznurowane po kostkę. W tym względzie nie różniły się niczym od szkolnej odźwiernej, tylko, że nasza była nie-flądra.

Siedziały zazwyczaj we dwie, gdzieś w kącie zimna herbata w szklance, papier pakowy czekający na klienta, niebieska waga, odważniki których było więcej niż towaru. Cisza i septyka i marynowany zapach komuny.

Po mrożone się prosiło ale najpierw trzeba było zapytać się co jest:
-Co jest?
-Dorsz jest.

Do tego czasu zwykle traciłam zainteresowanie tm co jest a czego nie ma i siadałam na parapecie pod obrębioną krzywo firaneczką oddzielającą ulicę od sklepu. Na parapecie stała wielka czerwona ryba z dmuchanego szkła. Zawsze wyprężona, na ogonie ginącym w szklanej, niebieskiej wodzie, z wielkimi, otwartymi, czerwonymi ustami. Usta puste jak sklep.

Szprotki były fajne ale przez lata straciłam chyba 3 miesiące życia na grzebanie i wybieranie czego się nie dało zjeść z takiego małego truchełka. Makrele lubiłam w całości a szczególnie ten taki maluśki filecik z ciemno-brązowego mięsa ciągnący się wzdłuż kręgosłupa.

Raz na tysiąc wizyt, dumnie, między szybą oszklonej lady a blachą z wędzonką stało małe, czerwone pudełko, podłużne, może 15 cm. W środku była hula-gula przemysłu rybnego- czipsy z krewetek na głęboki olej. Co to było za święto!!! Babcia smażyła a ja jadłam w nabożnym skupieniu, chrupek za chrupkiem. Czasami przyklejały się do języka i bolało przy odrywaniu. Już takich nie robią. Z drugiej strony- co w nich mogło być? Polski komunistyczny sklep sieciowy Polskiego Rybołóstwa- a tu chipsy krewetkowe?? Ale dobre były okropecznie.

Że też człowiek dorasta normalny na takich wspomnieniach?

Polska, rok 1985.

PS. Wiecie, poszukałam w googlu zdjęcia pod hasłem "rybny komuna". Nie ma wyników. Czy to możliwe, żeby nikt nie pokusił się o uwiecznienie jednego z takich cudów kunsztu handlowego dla potomności> Moja pamięć- skarbnicą narodu.

PS2. Kompromis- znalazłam mięsny. Czytelnikom pokolenia 1990 wzwyż- ku pamięci i ku chwale Ojczyzny!