poniedziałek, 10 marca 2014

NFZ vs NHS

Istnieje zasadnicza różnica między polskim a angielskim pacjentem narodowej służby zdrowia.

Tak zasadnicza, że każdy kto spędził choć jeden, długi, ciągnący się w nieskończoność dzień w polskiej przychodni NFZ i nawet jedną godzinę w angielskiej przychodni, zauważy ją natychmiast.
Dorastałam w wielkim mieście więc Przychodnia Rejonowa stanowiła trzy piętrowy, obszerny, oszklony budynek z własnym pogotowiem, rtgenem, salami zabiegowymi w każdym temacie, zastępami pielęgniarek i lekarzy każdej specjalności. Żeby trafić dwa razy na tego samego lekarza było trudno bo przypływali i odpływali tak często ze średnio zdrowy pacjent widział ten sam kitel tylko kiedy wracał  na "ja tylko na chwileczkę... puk puk.... co pan, kolejka tu jest!".
Moja Rodzicielka miała inne spojrzenie na kwestie zmian w personelu medycznym bo miałam w lubości zapadać na anginę i zapalenie oskrzeli trzy razy w miesiącu. Kolejne wizyty w Przychodni przypominały raczej replay za replayem.

W domu nie było zaufania do medycyny uprawianej za koperty bo lata 80 i 90 charakteryzowały się wysokim stopniej łapówkarstwa na wysokim szczeblu jak i na niskim. Brali co popadło: kawę, rajstopy, podręczniki, encyklopedie, napoleony, gotówki i kluczyki do aut. Ponieważ chorowanie było w związku z tym dość drogim interesem z nie przewidzianym rezultatem pomimo grubości koperty, polski pacjent wzbraniali się zwykle od wizyty w przychodni tak długo jak się dało. "Lekarze to rzeźnicy" więc zwykle wolał dawać zabrać się pogotowiu prosto z domu lub ostatecznie doczołgać się do sąsiada z jelitami ciągnącymi się ja nim jak zapustowe korale  niż własnoręcznie oddać się w ręce rzeźnickiej służby zdrowia. Zwykle odwożą klienta nieprzytomnego ale nieszczęśnicy zachowujący świadomość walczą jeszcze na noszach, pędzają się od nachalnych rąk i obwieszczają, że nic im nie jest kiedy zamykają się za nim drzwi ambulansu. Jak zdarzało się Rodzicielce.
"Raz wpadniesz to bagno i już cię nie puszczą"- mawiają.
Więc, pomijając obłożnie chorych i walczących z ambulansem, zwykle docierają Polacy do przychodni kiedy stan zdrowia staje się raczej na tyle męczący lub uniemożliwiający pracę, że raczej nie mają innego wyjścia. Po L4 trzeba się poświęcić.

Wchodzi więc Pacjent do budynku i cumuje przy okienku Rejestracji. Mityczny potwór NFZ....
Kiedy miałam lat 7, w czasach komuny, Rejestracja była największą skałą leżącą na drodze do zdrowia poczciwego człowieka. Rzędy, kolumny, przepastne szuflady wypchane szarymi kopertami - kartami pacjenta bronione były przez cycate matrony w obszernych fartuchach mieszające herbaty w szklankach i dzielące się eklerkami z pobliskiej cukierni.
-Słucham!
-Dziecko jest chore, można zobaczyć się z pediatrą?
Kontrolne spojrzenia w dół za okienko gdzie zwykle stałam chorowita Ja.
-Nazwisko!
-Kokainowa. Kokain Kokainowa. 25 luty 1978.
-Pójdzie i siądzie po Czwórką.
I się szło. Trzeba było mieć szczęście i pieczątkę w legitymacji ubezpieczeniowej bo inaczej nie pozostawało nic innego jak zostawić dziecko sąsiadce i drałować do zakładu pracy po pieczątkę w legitymację bo bez niej było się niczym więcej jak okazem ignorancji i mataczem próbującym uzyskać pomoc medyczną na krzywy ryj. Po dziecko do sąsiadki i znowu przed okienko.
Kiedy już dorosłam, Rejesteracja niewiele się zmieniła, herbaty, ciastka, cyce i koafiury, fartuchy. Ale poszerzyła mi się percepcja rzeczywistości i sama już unikałam lekarza jak tylko mogłam. Ale czasami trzeba było...
-Kto ostatni do Czwórki?
Ktoś podnosił rękę i zajmowało się miejsce na krzesełku w otoczeniu pacjentów cierpiących na absolutnie wszystko co było możliwe. Wystarczyło wzrokiem ogarnąć zgromadzony tłumek, żeby już wiedzieć że tego dnia obiad w domu będzie spóźniony... Niedługo potem człowiek mimowolnie zaczynał wsłuchiwać się w toczącą się po drzwiami rozmowę...
-... i tak to właśnie było.
-Straszne, co też Pani powie! Boże mój...
-Tak, proszę Pani, ile pożył- miesiąc? A mówili mu lekarze, że to nic takiego. O, połowa jak tu siedzą to pewnie trzy ćwierci od śmierci ale lekarze nie powiedzą Pani, proszę Pani, tylko leki będą przypisywać i proszę Pani oszukiwać. O.
-Co też Pani powie!?
-Tak! ..... A Pan, co dolega?
-Ja?- Pan z kolejki wszedł na celownik.
-No tak, blady Pan jakiś.
-Wrzody mam.
-Och! Panie! Dopiero co sąsiada na Osobowicki odprowadziliśmy, proszę Pana. Wrzody miał jak Pan i co? Zawinął się w pół roku, nie było co ratować.
Tłum kiwa głowami i udaje przeźroczysty, żeby nie wpaść na celownik, Pan niespokojnie powierca się na krześle, bardziej blady, nerwowo spogląda w głąb korytarza.

Idzie Rejestracja. W kapciach bez palców. Puka do Czwórki z naręczem kart przytulonych do piersi. Wchodzi, wychodzi. Nawet szybko bo czasami trzeba było czekać aż herbata wystygnie i będzie akurat do picia. Szukanie kart od razu za bardzo studzi herbaty w Rejestracji.
Na ścianach plakaty straszące chronicznymi chorobami, szantażujące palaczy, odmawiające słodkich przyjemności życia podczas gdy Rejestracja opychała się tymi ciastkami....
Godzina, dwie, pacjentka od umierających sąsiadów już poszła, nastała nowa, te same dialogi, ta sama medyczna paranoja. Unikało się spojrzeń w oczy pacjentów spod ściany na wprost, czasami jednak nie dało się- ktoś miał krzywe oko, dwie głowy, dziecko wysypkę jak po polowaniu ze śrutówkami. Lepiej było już patrzeć na te plakaty. Wstać nie dało się bez konsekwencji bo od razu znikało wolne krzesełko. Powoli zbliżała się moja kolej.
Wypolerowane podłogi- już na nie patrzyłam.
Nogi od krzeseł- też już widziałam.
Gorączka, ból głowy, albo zapalenie pęcherza- siku się chce do łez ale już nie ma czasu iść do kibelka. ...Może mam coś w plecaku na co można popatrzeć....
-Następny proszzzzz...!
Człowiek zrywał się, zbierał z podłogi czapki, kurtki, z plecaka wysypywało się badziewie, w pośpiechu jakby gabinet lekarza stał otwarty dla nas tylko przez chwilę, drzwi mogły się zamknąć i wagon odjechałby bezpowrotnie w inną część budynku.
Za białym biurkiem siedział Lekarz- zawsze w fartuchu, czasem wyprasowanym, czasem zupełnie nie. Na kieszeni metka z nazwiskiem, jakiś maziuk sprany po flamastrze, długopis... Opowiadało się co dolega i następowała krępująca cisza podczas której Lekarz grzebał się w karcie pacjenta a ja zwiedzałam nowe krajobrazy- słoik ze szpatułami do gardła, tablica z literami, puste parapety, szklana szafka z lekami której nigdy nie widziałam w użyciu. Czarny ebonitowy telefon, czasem nowszy- seledynowy. Karty pacjentów ułożone tak, żeby nazwiska wystawały dobrze widoczne.
-Nowak, Kokot, Puczygielska Helena, rocznik 48, to pewnie ta od sensacji medycznych. Gruba karta, nie ma co robić więc chodzi do lekarza. ...
-Proszzz zdjąć górę. Wdech, wydech, wdech, wydech...
/zimna słuchawka od stetoskopu od której można dostać zapalenia płuc/
-Kaszlnąć proszzz...
-!!!
-Antybiotyk dam.
-Dziękuję.
Znowu zwiedzanie gabinetu. Żadnego śladu indywidualności Lekarza. Taki pokój w którym może zasiąść każdy, włożyć fartuch i dać antybiotyk. Tablica na wprost pokazuje kolano od środka. "Było sobie życie".
-Do widzenia.
Wychodziło się  szybko, nie patrząc na resztę siedzących, oby jak najszybciej, najdalej, do apteki i do domu w cholerę.
Do szpitala w Polsce idzie się w przypadkach skrajnych. Zazwyczaj fizycznych bo od wizyty u psychologa czy psychiatry strach pomyśleć. Jeszcze się okaże, że człowiek wariat... O psychice się z Lekarzem nie rozmawia, chyba, że każą a i tak mówi się tylko tyle ile trzeba. Przychodzi się z ciałem,  szurając nogami, z bladym liczkiem, drżącymi rękami, w strachu, że stwierdzą coś złego, że wyślą na  b a d a n i a , albo do szpitala... W większości przypadków jednak wychodzi się z błahą diagnozą, powiewając receptą, wolnym i szczęśliwym. W tempie wyścigowego auta, po schodach w dół, przez oszkolne drzwi i na ulice... zanim się Lekarz rozmyśli!
Raz w życiu siedziałam na wprost biurka i cale życie przewijało mi się przed oczami. Poszłam na badania do pracy, zrobili mi rtg klatki i pod gabinet. Wysiedziałam swoje, weszłam. Pani wycięta z żurnala pt. Recepcja tylko ze w roli Lekarza długo i wnikliwie patrzyla w moja klisze.
- Ty się dobrze czujesz dziecko?
-Jja ? Dobrze.
- Na pewno?
-Tutak? A nie powinnam?- bo już sama nie wiedziałam która odpowiedź jest właściwa.
Pani zasiadła.
-Powinnam wezwać pogotowie i to już. Daj rękę do ciśnienia. Podręcznikowe. Hm... Na pewno nie jest ci słabo? Nie masz boli żadnych? Hm.
-A tccco jjest?
-No na pewno nie jest dobrze.
-Co niedobrze? Miał być papier do pracy.
-Dziecko- ty masz dziecko bawole serce i z czym takim powinnać już leżeć na Osobowickim!
/bawole serce- pomidor, jedyne skojarzenie/
-Skierowanie na rtg z kontrastem. A tu do kliniki na echo serca i dopplera. I usg. Proszz.. Jutro. I tak cie dziecko nie powinnam stad wypuszczać.
Wyszłam. W domu żałoba. Rodzicielka zadzwoniła do Ciotki od Wujka byłego Milicjanta- ichna służba zdrowia mało zabijała. Mniej. Statystycznie. W trybie nagłym zorganizowano mi zalecone testy jeszcze tego samego dnia w Policyjnym.
-Ta pani może się  puknąć mocno ściana w czoło albo oddać dyplom na Akademie. Masz serce jak każdy tylko minimalna niedomykalność zastawki ale tym możesz zacząć  się przejmować za jakieś 40 lat. A spójrztu, o. Pani z Przychodni Pracy ma własną klklinikę kardiologiczną na Psim Polu. Skierowala cie do samej siebie.
Ale była zła na drugi dzień kiedy przyniosłam jej gotowe wyniki z Resortowego.
-Co to jest? Ty masz ciężki stan i mi tu pokazujesz co? To nie przelewki dziecko, to mogą być
bzdury a nie wyniki!
-To jest Policyjny.
-To co ze Policyjny, tam tez pewnie pracują nieprofesjonalnie!
-Jak tu?
-... Bierzesz to na siebie, ja umywam ręce. Ale zzaświadczenianie wystawie!
Wyszłam na korytarz, do Recepcji po papier.
-Ale doktor nie wystawiła, ja nie mogę wydać.
-Papier albo wracam z Policja na panią doktor.
Spojrzała na mnie Recepcja, wykręciła numer na czarnym ebonicie. Zamieniła trzy zdania i papier wystawiła.

Jako ozdrowieniec z ciężkiej i śmiertelnej choroby serca na tym zakończyłam moją przygodę z NFZ.

CDN

poniedziałek, 3 lutego 2014

Minutka o zaangażowaniu w wykonywaną prace.

Żeby dobrze przekazać Wam niesamowitosc miejsca w ktorym pracuję opowiem po krotce, ze w zeszły piątek odebralam telefon od ekipy ambulansu. Poinformowali, ze zmarla wlasnie jedna z pacjentek przychodni.

Do konca dnia kilka z babeczek za biurek siedzialo razem w kantynce i plakalo wspolnie (doslowie, lzami) i wspominalo jaka fantastyczna staruszka byla BB.

Nikt im nie przerywal.

środa, 29 stycznia 2014

Próba, uwaga, 123, próba...

Potraktujcie to jako wpis nieoficjalny, administracyjny ale muszę coś wypróbować:


Paul Walker
Nelson Mandela
Minions
North Korea
Elysium
Cory Monteith
Hugo Chavez

...czyli nie zwracajcie na mnie uwagi i tam sobie czytajcie co się Wam podoba. :)

PS. No dobra, PAUL WALKER (massive sniff)

:)

wtorek, 28 stycznia 2014

Po raz pierwszy w życiu




Minął pierwszy tydzień w mojej nowej pracy.

Naprawdę długo na nią czekałam, może nawet od samego początku mojej "kariery zawodowej”, bo wciąż nie do końca pasowało mi to, co robiłam i nigdy nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Nie żeby mi się zaraz zaczynało nudzić- zwyczajnie, uczyłam się wszystkiego dość szybko i wkrótce okazywało się, że ponad to nie ma nic więcej. A odstępstwem od dziennej rutyny był dziwny klient albo przypadek losowy jak zapalenie się monitora w postać żywej pochodni albo (niestety) śmierć klienta w restauracyjnej toalecie po zaaplikowaniu sobie Złotego Strzału. Cała reszta to niekończący się ciąg "dziękuję-do widzenia".

Moją pierwszą pracą była hurtownia "S." w której nauczyłam się, że można miejsca nie lubić, jednocześnie uwielbiać, dostawać w dupę aż miło i doceniać każdy klaps. Mój pierwszy w życiu SZEF był maniakiem kontroli i człowiekiem tak poczciwym i uczciwym, że sprowadziło go to do grobu. Piszę "SZEF" bo już drugiego takiego nie miałam. Pierwsze miesiące płakałam ale szłam na następny dzień i pracowałam jak wół. Miałam cel (komputer) i uważałam, że kogo, jak kogo ale mnie nie można złamać. Nauczyłam się tam wszystkiego, nawet podniesienia słuchawki, wykręcenia numeru do wielkiego importera z Chin i załatwiania spraw w imieniu SZEFA, jakby to ona sam dzwonił. Pod koniec mojej pracy tam wysłał mnie na dwumiesięczną misję. Moim zadaniem było objechać autobusem PKS całe województwo i zdobyć dla niego jak najwięcej klientów wśród małych księgarni, sklepów z zabawkami i papierniczych rozsianych po pipidówkach. Serce skakało ze strachu, ale wzięłam porty w garść i udało się.

Potem przyszła Pizza Hut i najgorszy szef, jakiego w życiu miałam. Serio. Gorszego dna nie ma nawet w Rowie Mariańskiem. ZD- głupi, złośliwy, wynaturzony twór, którego ktoś postanowił uczynić kierownikiem restauracji sprawdzał się świetnie w osiąganiu zamierzonych celów, ale koszt, jaki ponosiła ekipa był niewspółmierny do sukcesu. Sukcesem i tak były zwykle jego wakacje na Teneryfie, więc nikt nie widział Sukcesu na własne oczy póki nie wrócił z urlopu opalony jak świnia na ruszcie. Kręcił i kombinował jak się tylko dało- klienci KFC jedli zielone kurczaki, w PH na pizzę szło wszystko, nawet co to miało już własne nogi i samo wyrywało się z miski. Napuszczał na siebie współpracowników, żeby skłócić załogę- wiadomo ludzie co się nie lubią, nie kombinują razem za plecami. Ponieważ sam kombinował, uważał, że każdy nasz krok i każdy ruch ręką jest akurat krokiem i ruchem prowadzącym do Wałka. Wałek to było jego święte słowo i każdy je kręcił. W jego rozpalonej, chorej na paranoję głowie.

Potem przeniosłam się do PH Rynek gdzie wszystko się zmieniło. Ilość klientów przewijająca się przez stoliki w miesiącu pozwalała na kupowanie nowego sprzętu, kiedy zepsuł się stary, tam po raz pierwszy widziałam nowiutkie patelnie do pizzy, nowe noże, krajalnice, nawet przedłużacz nowy jak stary się spalił. Szef JS może nie miał wybitnych zdolności interpersonalnych, ale swoją posturą i głosem załatwiał wiele. Wybitny natomiast miał zespół managerów. Kiedy przyszły zmiany, do restauracji wkroczył TG

TG miał coś, czego nie mieli inni- naturalnie urodzony lider w opakowaniu nieśmiałego, cichego człowieka, który nieczęsto się odzywał a co dopiero rozkazywał czy podnosił głos. Nie musiał, bo i tak ludzie patrzyli w niego jak w obraz i wyprzedzali każdy jego krok, w przenośni wysypując płatki róż na jego drodze. :) Ludziom nawet nie przyszłoby do głowy sprzeciwiać się czemukolwiek, bo zasady były "po naszemu". Gdzie się kończyła praca a zaczynała zabawa każdy wiedział i każdy umiał się do tego zastosować. Przychodził wieczór, restauracja się zamykała i przychodził czas na imprezy pracownicze często do samego rana. Ci, co mieli pecha i musieli stawić się na otwarciu na 8: 00 rano dosypiali w lożach a o 8: 00 prasowali mundurki i stawiali się na tyle rześcy na ile się dało. Kiwając się przy tym i patrząc na pizzę z żołądkiem na ostatnim, zawiasie. Ale wystarczyło spojrzeć na TG kiedy wynurzał i z managerki po godzinie drzemki i od razu człowiekowi robiło się lepiej- skoro TG ma kaca to ja też mogę mieć i będę to celebrować. Po pięciu latach z PH płakałam za ludźmi a nie za pracą, którą zostawiałam za sobą.

W UK managerów przerobiłam już tylu, że w głowie robi się kocioł, kiedy próbuję sobie przypomnieć. Samych kierowników Tesco przerobiłam już czterech, z czego jeden był jak lodołamacz idący pełną parą ciągnący za sobą pęczek mniejszych łódek, był czubek, który chował się przed ludźmi nie podawał ręki a jak już to wycierał o spodnie, był karierowicz ze szkolenia w USA, które nie pasowało do UK no i teraz jest gwiazdor, który dość długo maskował się, jako dobra dusza i człowiek orkiestra, ale coraz częściej na jego widok ludzie odwracają głowę i wpychają sobie palec do gardła. Dosłownie- nie w przenośni.:)

Praca w TESCO, nieważne, na jakim stanowisku jest ogłupiająca, powtarzalna, bezcelowa i frustrująca. NIC z tego, co zrobiłeś wczoraj nie ma wpływu na dzisiaj, każdego dnia zaczynasz to samo, jakby nie było dnia wczorajszego i po tym, co zrobiłeś wczoraj dobrze nie ma śladu. Próbują nas przekonywać, że to ważne jak pakujemy ludziom reklamówki, ale kto z Was kiedykolwiek zajrzał na dno zbełtanej w aucie reklamówki zakupów i pomyślał przy kuchennym stole:

-Ale dziewczyna się sprawiła, wszystko było tak ładnie poukładane a teraz poszło na marnację, bo wyciągnę wszystko, powkładam do szafek a reklamówkę wyrzucę, trafi do oceanu i pożre ją jakiś biedny żółw i umrze z głodu....

Żaden klient nie zauważa i nie docenia pracy ludzi z supermarketów, spójrzmy prawdzie w oczy. Anglicy to jeszcze pocieszą miłym słowem, ale Polacy w supermarketach pchają przed sobą falę uderzeniową chamstwa i prostactwa, od którego robi się niedobrze.

A teraz Praktyka.

Prywatna Praktyka Lekarska w B. istnieje tam od lat, 70 kiedy kilku lekarzy zaczęło leczyć ludzi gnieżdżąc się po kątach wiejskich ośrodków kultury na terenie obejmującym części trzech hrabstw- Oxfordshire, Northamptonshie i Warwickshire. W międzyczasie NHS postawiło im budynek parterowy i od tego czasu Praktyka urosła do dobrze prosperującej praktyki lekarskiej na 7000 pacjentów, pięciu lekarzy, cztery pielęgniarki, własną aptekę i dziesięć osób w administracji. Plus satelity jak pielęgniarki środowiskowe, psycholog, położna itp.

Zaczęłam w zeszły poniedziałek, dostałam własne biurko, telefon i obowiązki. Głównym moim zadaniem jest... No tak- gwoli wyjaśnienia, trzeba od początku.

W UK ma się swojego GP, czyli General Practitionera. Czyli lekarza rodzinnego. Zdarza się jednak dość często, że nie trafia się z dolegliwościami do swojego GP, bo akurat nie ma wolnych wizyt, więc trafia się ktoś inny. Nowa dolegliwość zostaje opisana przez lekarza i zdarza się dość często, że pacjent dostaje skierowanie do specjalisty. W Polsce specjalista jest na 2 czy 3 piętrze przychodni i trzeba ustawić się w ogonku, w UK natomiast specjaliści wszelcy gnieżdżą się w szpitalach. A więc niezbędne jest skierowanie. Pacjent idzie do domu, polecenie skierowania ląduje na biurku Adminów. Tam jedna osoba szuka odpowiedniego specjalisty, druga robi opis przypadku i wszystko razem leci pocztą lub faksem do szpitala. Przychodzi odpowiedź do przychodni o planowanej konsultacji i do pacjenta z hasłem dostępowym. Pacjent umawia się, jedzie na badania i wraca do domu. Konsultacja z opisem wraca do przychodni i ląduje na moim biurku w postaci poczty. Otwieram i sortuję, oddzielając wszystkie możliwe listy od specjalistów, wypisy ze szpitala, listy z ostrych dyżurów itp.- wszystko, co ma znaczenie dla pacjenta. Sterta listów idzie na biurko pewnej pani, której zadaniem jest zeskanować wszystkie listy i dołączyć je elektronicznie do kart pacjentów w ogólnokrajowym systemie opieki zdrowotnej. Opieczętowane, zeskanowane wracają do mnie. Moim zadaniem jest sprawdzić poprawność skanuj, czy właściwy list na pewno został przypisany właściwemu pacjentowi a następnie w historii pacjenta odnaleźć lekarza, który go do specjalisty skierował. I tak np. pacjent X ma cztery większe dolegliwości, jego GP jest NM, ale na Rtg wysłał go RH. Nie wysyłam, więc listu do NM, ale do RH, bo NM nawet nie wie, że pacjent zaniemógł na coś nowego. Kiedy znajdę wizytę i dopasuję dolegliwość, stawiam znaczek i odsyłam RH do zapoznania się. W zależności od tego, co stoi w liście, RH odfajkowuje sobie w głowie albo odpisuje, że trzeba skontaktować się z pacjentem i zamówić mu wizytę na omówienie wyników. Co czynię?

W międzyczasie odbieram telefony z prośbą o wizytę, wyniki badań krwi lub moczu, wszystkie inne pytania, telefony ze szpitali i hospicjów dot. leków, które mają przyjęci przez nich nasi pacjenci itp. W międzyczasie międzyczasu witamy (z drugą babeczką) pacjentów przychodzących na wizyty, wydajemy przygotowane leki z apteki, wypożyczamy rękawy do badania ciśnienia, serwujemy na tacy baterie do aparatów słuchowych, rejestrujemy nowych, wykreślamy starych..... Żaden dzień nie jest taki sam. Dzwonią starsi ludzie, zagubieni w gąszczu biurokracji, zbyt kulturalni, żeby dobijać się do czyichś drzwi. Dzwonią splątani staruszkowie, którzy zapomnieli, co i jak mają brać, dzwonią rodziny ze smutnymi wieściami z hospicjów.

I co chwila otwieram kopertę, w której czają się na mnie zdjęcia z gastroskopii, strasząc tajemnicami czyjegoś odźwiernika. A JA KOCHAM MEDYCYNĘ! Więc nie mogę się oprzeć i czytam wszystkie te opisy, czasem z pękającym sercem czasem chichocząc do łez.

"Pacjent ma złamaną szczękę, pęknięty nos i poocierane do mięsa pięści, ale absolutnie zaprzecza, że wdał się w bójkę." To z izby przyjęć.

"Pacjent, którego widziałem rok temu nie zdradza oznak poprawy. Nadal jest przekonany, że do Ziemi zbliża się kometa i katastrofa jest nieuchronna. Jedyną różnicą jest, że nie stara się już skontaktować z NASA próbując zakupić skafander kosmiczny mający mu zapewnić ochronę w chwili katastrofy, ale kontaktuje się z ESA (Europejską Agencją Kosmiczną), ponieważ Jako obywatel Unii Europejskiej jest uprawniony do otrzymania pomocy ze strony organizacji UE.". To od specjalisty.

Lub

"Stan pacjenta pogarsza się nieuchronnie. Kierujemy ambulansem go z Oddziału do Katharine House Hospice."

Patrzę na tablicę. List wysłano cztery dni temu. Na tablicy imię i nazwisko pacjenta z datą śmierci z dzisiejszego ranka. Na fejsie mieszkańcy naszej wioski łączą się w smutku po stracie wspaniałego obywatela, który od lat zagrzewał do społecznych akcji i cieszył wszystkich swoją chęcią życia. Czytam wypis i myślę, że to dobrze, że nie wiedzą jak wyglądały jego ostatnie dni. Jego wypis idzie na biurko innego Admina, który spakuje karty i odeśle do miasta gdzie pacjent się urodził. Karta elektroniczna zostanie zamknięta zanim jeszcze zorganizują pogrzeb.

Choroby i lekarstwa na nie. Wołanie o pomoc i niezwykłe poświęcenie ludzi, którzy pracują jak w zegarku, żeby ich stan mógł podeprzeć się jak najszybciej. Lekarze pracują od 8: 00 do 18: 30, dwa razy w tygodniu dłużej. Wszyscy znają pacjentów z imienia i nazwiska i wiedzą o nich wszystko. Nawet, jeśli pacjent o tym nie wie. Cukrzycy, zastoinowcy, epileptycy, wszyscy polegają na sprawności tego, co po naszej stronie biurka, żeby nie zostać bez leków czy wyników badań.

Zespół od ładnych kilku lat nie zmienia się. Ja i dwie nowe osoby jesteśmy odpowiedzią na fakt, że Praktyka nieustannie się rozwija, brakuje gabinetów i rąk do pracy a NHS planuje budowę nowego budynku na polu gdzie dziś rośnie trawa i ptaki wyżerają pędraki. Za parę lat stanie tam nowy budynek Praktyki, z pokojami dla każdego, z dodatkowymi gabinetami dla nowych usług, po które już nie trzeba będzie jeździć do większego miasta.

Kocham to, co robię i po raz pierwszy w życiu czuję, że to, co robię naprawdę komuś pomaga.

Ton głosu pacjenta na telefonie, kiedy otwieram jego konto i informuję, że wyniki badań w krwi są absolutnie w normie- BEZCENNE.


I mój Kubeczek, który dostała w prezencie od Sąsiadki. "A Gratitude Stone" czyli coś co przypomina mi jak bardzo warto czekać na swoją szansę, za każdym razem kiedy biorę go do ręki. :)

sobota, 25 stycznia 2014

Ooooh yes, baby!

Najlepsze wiesci od dobrych kilku lat w drodze. W poniedzialek rano, o ile moja Samotna Zawracajaca nie wpadnie na poranne zalatwianie jej spraw, napisze JAK DOBRZE MI W MOJEJ NOWEJ PRACY!!!!!!!!

Teraz czas na Reddsa i poppadumsy do chrupania w czasie kiedy itv2 daje "Perfect Storm"

:-D

sobota, 18 stycznia 2014

BUAHAHHAHHHHahhhhhhhhHHAAAAAAAaaaa..........!!!!



 W tym roku na Halloween Dzieciusie i Kokainka poszli w tany pełną parą. Uwielbiam Halloween i chciałbym, żeby więcej ludzi miało chęc do zabawy, pomimo to, że w UK Halloween jest okazją bardzo popularną. Jednak z roku na rok widzę w naszej wiosce tendencję spadkową jeśli chodzi o zainteresowanie całą akcją. Nie wiem dlaczego- dzieci dorastają, słodyczne drożeją? Osobiście uważam, że wystawienie plastikowej dyni na parapet, żeby zasygnalizować, że wolno popukać po cukierka jest jak dawanie mężowi znać, że ma się ochotę na ocieranki poprzez położenie w łazience szczoteczki na półce zamiast wsadzić ja do kubeczka. Ale cóż. Nadal pozostaje kilka domów , które co roku straszą na maksa i to lubię. Chętnych do pukania po psikusa albo cukierka jest nadal tyle samo więc zabawa trwa.

Nastrój Halloween jakoś wyjątkowo mnie wciąga i mozna porównać go tylko do nastroju przed Świętami, z tą tylko różnicą, że nie czuję na karku zimnego oddechy Świętego Mikołaja i podejrzewam, że Szary Ludek kłebi się wszędzie wokół w oczekiwaniu na tą jedną noc, żeby pokazać na gdzie śpi licho. Pogańskie dreszcze biegną po plecach, krew się ścina, mięso oddziela od kości. Brrrr....:D

Ale tego się Dzieciusiom nie mówi. :)

Rano przebrałam je za  diabełki i cały dzień biegały rzucając się dmuchanymi pająkami.

W tym czasie upiekłam i ozdobiłam lukrem kosciotrupki i pajonki róznych maści i gatunków, upiekłam Pumpkin Pie i napchaliśmy się słodyczami jak myszy w spiżarni. O obiedzie nie było oczywiście mowy. Wiaderka czekały już przy drzwiach, w salonie robiło się mroczno, wszędzie rozstawiłam dziesiątki świeczek, lamp naftowych, przez otwarte okno w salonie sączyły się diableskie pochrząkiwania i potępieńcze jęki.
Front domu ozdobiłam jak się tylko dało i byłam bardzo zadowolona z efektu końcowego.

Za resztę niech poświadczą zdjęcia. :)










 Ja planowałam lekko się podmalować ale kiedy tylko wzięłam gąbkę w rękę, od razu porwał mnie wir charakteryzacji i skończyłam jako Pani Profesor z Hogwartu. W długiej pelerynie, z latarnią naftową w ręku, pozbierałam trochę achów i chów wśród otwierających drzwi bo zwykle rodzice chodząch po domach dzieci straszą brakiem jakiegokolwiek kostiumu.


 Majusie została Nietoperzastą Czarwnicą w pełnym rynsztunku, czyli w pelerynie, z czapą, miotłą z gałęzi i kociołkiem do zbierania cukierasów.




Gabi natomiast został Nadworną Dynią Zmieniającą się o Północy w Prawdziwego Chłopczyka i mimo, że mineły już 3 miesiące, wciąż pamięta i często mruczy sobie pod nosem:
-Maja będzie Czalownicą! A ja będę Dynią!










 W sumie uzbieraliśmy dwa pełne wiadra słodyczy, w tym samym czasie Susełek otwierał drzwi naszego domu i rozdawał słodyczne z naszego wiaderka. Sowy huczały, krzyki krzyczały, drzwi skrzypiały i było super.

A wieczorem obejrzałam "The Nightmare Before Christmas" bo nie ma lepszego filmu na noc duchów, póki Dzieciusie nie urosną i nie będą chciały oglądać ze mną "Poltergeista" w ten uroczy, jesienny wieczór.

3 miesiące spóźniona z relacją
Czarownica Kokain










czwartek, 16 stycznia 2014

Gabi na nowej drodze życia

A Gabi rozpoczął wczoraj swoją przygodę z przedszkolem. Przyznam, że o wiele trudniej było mi wysłać do przedszkola Maję mimo tego, że Maja jest i zawsze była bardziej samodzielna. Pewnie dlatego, że to pierwsze dziecko. Gabi jest równie samodzielny ale jakby na to nie patrzeć jest też maminsynkiem i przyklejką od dnia narodzin więc spodziewałam się płaczu, smarków i ciągania po wykładzinie za nogę. Na wszelki wypadek wkręcaliśmy Gabiego w "fajność" przedszkola już od jakiegoś miesiąca, opowiadając w kółko, że teraz będzie mógł bawić się pociągami z chłopakami. Na Gabiego słowo "pociąg" działa jak gwizdek na psy Pawłowa.

I rzeczywiście- wstał rano jak żołnierz, zaprowadził się na miejsce, zanim zdjęłam mu kurteczkę, już kobyła u płota szukała pociągów. Ale zobaczył piaskownicę stojącą pośrodku sali i nawet nie musiałam mu nic więcej tłumaczyć. Chciałam zaprowadzić do "pibelka" ale na widok czarnej deski klozetowej stwierdził, że siusiu nie będzie tu robił i pobiegł do piasku.
-Mogę iść?
-Uhm.
-Dasz sobie radę, prawda?
-Uhm.
-Przyjdę po ciebie niedługo, dobrze?
-Uhm.
-Papa?
-Pa Mamo. Tu jest piasek.

I poszłam. Przy wyjsciu uronił małą łezkę ze szczęścia ale na tym koniec. Przebrany od stóp do głów w suche ubrania, z reklamówką mokrych łachów wymieszanych z wodą, siuśkami i piaskiem. Późnym wieczorem domagał się pójścia do przedszkola TERAZ i nie bardzo pomogły tłumaczenia, że wieczorem przedszkole jest zamknięte i dzieci są już w łóżeczkach- TERAZ i koniec.

Dziś rano wpadł w szufladę z Tomkami i znowu usłyszałam:
-Uhm. Papa.

Pani powiedziała, że całe 2,5h spędził w szufladzie i kompletnie nic innego go nie obchodziło. Norma. I wrócił w suchych spodenkach.


środa, 15 stycznia 2014

Jak na razie KOCHAM 2014 i oby tak dalej a w grudniu założę bazę na Księżycu

Kiedy próbowałam sobie przypomieć po co w końcu listopada byłyśmy z Dzieciusiami w naszej Przychodni- nie pamiętamy. Po coś z pewnością byłyśmy ale wygląda na to, że wydarzył się jakiś cud nieznanej mi natury.

Na ściane obok okienka było wywieszone, że szukają kandydatów na stanowisko Recepcjonistki porannej, środkowej i wieczornej z czego dwa stanowiska na stałe a jedno na czas urlopu macierzyńskiego. Wziełam aplikację, co mi tam. W tym czasie pracowałam nadal w SS ale już zbierałam się do wypowiedzenia więc okazja spadła jak z nieba. Złożyłam aplikację na następny dzień, w ostatni możliwy i czekałam na odpowiedź. Pisali, że etaty miałyby rozpocząć się już 1 grudnia więc pozostały niecałe dwa tygodnie.

Nigdy się nie odezwali. Minęły Święta, odeszłam z pubu, wkurwiłam się na Hindusa, zostałam z figą w kieszeni, minął Nowy Rok, zabieg....

Nadal z kapciem w gębie, zwlokłam się we wtorek, na drugi dzień po zabiegu z sypialni na sofę na dole i odpłynęłam z miską lodów na śniadanie. Koło południa, z dziury w drzwiach żygnęło pocztą jak z worka Świętego Mikołaja. Przeszukałam listy w poszukiwaniu tych które nie mówią o niezapłaconych rachunkach za grudzień- koperta ze znaczkiem, zaadresowana odręcznie...

MATKO!! Chcą mnie na rozmowę kwalifikacujną! KIEDY??

MATKO---- GODZINĘ TEMU!!!!

Dzwonię do Przychodni. Oddzwonią. Siedzę i gryzę pazury po łokcie. Oddzwania telefon. Manager Przychodni z chęcią zobaczy się ze mną jutro.

Założyłam co tam miałam na siebie, wklepałam we włosy jakąś chemię i pojechałam autobusem do wsi obok, uważnie licząc przystanki, żeby w takim momencie nie zjechać do Daventry, jak sobie już kiedyś uczyniłam. Udało się nie przegapić przystanku. Przychodnia stoi 30 sekund od ronda, weszłam, zaanonsowałam się itd. Przywitał mnie Manager i poszliśmy na interview.

Zeszło nam 1,5h. To druga taka rozmowa kwalifikacyjna w moim życiu kiedy nie wiadomo było komu jest milej. Przestudiował historię mojego życia, wypytał o wszystko, pasje, zainteresowania, plany, ambicje, dzieci, emigracje, marzenia, troski.... Pojechałąm po bandzie i byłam szczera do bólu w każdym calu, nawet wtedy kiedy spytał mnie o plany życiowe a ja odpowiedziałam, że pod kopułką są dwie Kokainki- jedna chce robić coś wielkiego, odpowiedzialnego, mieć wpływ na jakość życia innych, pomagać swoją pracą nie pakując reklamówki ale robiąc coś co jest dla nich ważne. To może być bycie nauczycielem, pielęgniarką, położną, nawet kelnerką- ale żeby to gdzieś prowadziło. Żeby efekt pracy nie rozmywał się w niebycie 10 minut potem. W tej samej głowie jest też druga Kokainka- emigrantka, która zderzyła się z murem ze szklanych cegieł i jest przekonana o tym, że nic już jej w życiu nie czeka- ot jakaś mało ważna praca, którą może wykonywać małpa i żadnych perspektyw na nauczenie się więcej czy zarabianie więcej.

Zamyślił się. Zaraz potem zaproponował mi stanowisko recepcjonistki w przychodni ale wysunął z teczki inny papier i zaczął obracać w palcach złoty pieniądz. Stwierdził, że nadaję się na to stanowisko idealnie, ze swoją postawą, chęcią do pracy i  innymi walorami łacznie z dwoma językami ale widzi wyraźnie, że odpowiadam wymaganiom na stanowisko, które czeka na stworzenie. Stanowisko czeka na kandydata idealnego i nie będzie ogłaszane ponieważ do tego nie bierze się ludzi z naboru...

"Czy zechciałabym rozważyć możliwość, żeby po tym jak nauczę się wszystkoego o Przychdni zrobić mu zaszczyt i zostać Medial Surgery Deputy Manager?"

???

??

?

Zastępcą managera przychodni lekarskiej???

Jezusie Nazareński- zesłałeś mi ANioła z harfa i pytasz jeszcze czy mi się podoba piosneczka??

I na tym stanęło. Dostałam etat Pn-Pt 13:00-18:30 na recepcji a w domyśle mam się uczyć na jego deputy i przejąć część obowiązków bo po 13 latach zarządzania przychodnią czas na duże zmiany i rozwój i brak drugiej głowy do myślenia. Chcą się rozbudować do nowego kompleksu, przyjąć więcej lekarzy GP i świadczyć więcej usług po które trzeba jeździć do szpitali w większych miastach.

I będę miała swoje biurko. I kubek własny. I już nie będzie musiała (pierwszy raz w życiu) nosić mundurka. I będę miała dużo pieniążków. I Matko Boska, wrócimy do pionu. Na parę miesięcy zostawię sobie TESCO, żeby z tych pieniędzy pospłacać kredyty i długi, potem rzucę w cholerę skaner i reklamówki i w końcu zaczniemy żyć jak ludzie. Może nawet będzie nas stać pojechać na wakacje? Nawet nie do Tunezji- tydzień nad morzem w zupełności wystarczy. 21 urlopu plus wszystkie Bank Holidays, pakiet ubezpieczeń, fundusz emerytalny.... Na wynagrodzeniu Deputy to nawet i 20.000 rocznie. a nie 5.000.

Jestem w niebie. Wczoraj oddzwonił z potwierdzeniem godzin i zaczynam w poniedziałek.

YES!

YES!!

YES!!!

-Proszę otworzyć paszczękę i mocno się trzymać.


Przyszedł czas na mój "dentystyczny nemezis". 6 stycznia stawiłam się o 8:00 rano w Northampton General Hospital i ... Pan nie znalazł mnie na swojej liście. Okazało się, że kiedy przed Świętami zmieniałm termin zabiegu, razem z datą zmienił się również szpital! Na szczęście Pan wykręcił od razu do szpitala w Daventry i znalazłam się na ich liście. Na szczęście miasta i miasteczka upakowane są na Zielonej Wyspie tak gęsto, że szybciej dostaliśmy się do Daventry niż gdybym miała bujać się tramwajem zs Śródmieścia do Rynku we Wrocławiu.

W recepcji powitała nas Pani, uprzedzona o naszym spóźnieniu i kazali zostawić Susła za drzwiami. I zostałam sama. Sala taka sama jak te na Oddziale Położniczym, małe krzesełko, aparat do mierzenia ciśnienia i ruchomy stolik na dokumenty. Za kotarami obok pacjentka spowiadała się ze swoich alergii, inna szurała kapciami, jakich starszy Pan przejmował kontrolę nad sytuacją. Z pielęgniarką. :)

Przyszła młoda Azjatka w kitlu, kazała złożyć podpis pod cyrografem, który głosił ile zniszczeń mają zaprowadzić w mojej buzi, jakie zagrożenia wiążą się z narkozą i że jak coś to oni nic. :) Podpisałam. Przyszła pielęgniarka w różowym fartuszku, z gęstą koafiurą i przemiłą aparycją, zmierzyła mi ciśnienie, natlenienie paluszka wskazującego, przyniosła dwie szpitalne koszule- "Jedna na przód a druga dla ochrony czci". Założyłam, upchałam ubrania w torbie i zaczęłam wyłamywać palce. Przyszedł anestezjolog, upewnił się, że podpisałam cyrograf, obiecał, że nic czuć nie będę i obudzę się na pewno. Zażartowałam, że jak zobaczę białe światło to obiecuję nie iść w jego stronę. Śmiech anestezjologa słychać było jeszcze z korytarza.

Różowa pielęgniarka zaprowadziła mnie w miękkie fotele na wprost telewizora, jakby oglądanie ruchomych obrazków miało stanowić jakąś formę terapii antystresowej. Program o szabrowaniu własnych poddaszy w poszukiwaniu antyków na sprzedaż mnie nie rozluźnił. W magazynie Gandalf Szary opowiadał o swojej karierze- od teraz będzie mi się kojarzył tylko z chirurgią szczękową.

Przyszedł wyjątkowo otyły Murzyn w niebieskich łaszkach, upewnił się, że podpisałam cyrograf i dopytał o alergię. Zagadał o dzieci itp. I zaprosił na salę. Z jakiegoś powodu uważam, że dla ludzkiej psychiki nadwyraz niekomfortową jest sytuacja własnonożnego wchodzenia na salę operacyjną. Zarówno teraz jak i przed cesarkami byłabym o wiele bardziej spokojna gdyby ktoś palnął mnie na łóżko i zapchał na salę, gdzie widać by było tylko oświetlone sufity i twarz Rodziny znikającą za szklanymi drzwiami. Wejście w skarpetkach, położenie się z własnej woli na stole operacyjnym sprowadza mój mózg do formy rozedrganej galaretki ananasowej. Układasz koszule na czci, mościsz się i z własnej woli oddajesz się temu co dzieje się wokoło, gdzie słychać jakieś stuki, hałasy, jacyś ludzie kręcą się za głową... patrzę w prawo- machina perfuzyjna. TO ma mnie trzymać przy życiu przez następną godzinę. Oddaje swoje życie w "ręce" czegoś co syczy i pufa, pompuje jakieś gazy, pipczy i odmierza i wygląda jak GERTY z "The Moon". Tylko nie gada. Otyły Murzyn, który sapał jakby sam potrzebował tlenu zawiązał mi żyły na supeł, anestezjolog poplaskał po nadgarstku w poszukiwania miejsca którędy mógłby się wedrzeć do mojego jestestwa i zaczęłam płakać. No nic nie poradzę. Narkoza narkozą ale za chwilę będą mi rwać zęby- ludzie! A JAK SIĘ OBUDZĘ W TRAKCIE??

Napakował mi coś w w żyłę i założył maskę tlenową. Tlen mi bardzo nie rozjaśnił myślenia- moje oczy szukały ratunku w panelach na suficie. Znikąd pomocy. Panele były jakieś takie zamyslone i milczące. Domyśliłam się, że to co dali mi w żyłe ma magiczne właściwości skoro spodziewałąm się pomocy z sufitu, potem poczułam, że wtłaczają mi coś jeszcze, usłyszałam, że właśnie mnie usypiają, poczułam mrowienie w karku i ......
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Jakieś głosy, ktoś mnie potrząsnął delikatnie za ramię. Mam pokurczone nogi wetknięte w jakąś dziurę. Śmierdzi gumą. Mam dętkę w gębie.
.
.
.
.
.
.
.
Ktoś do mnie mówi. Pytają się o coś. Otwieram oko. Mało widać, na nosie mam maskę-gaz. Coś syczy z boku. Próbuje gdzie mam język. Nie mam.
.
.
.
Ale mam nogi. Dziura w łóżku jest dziwna. Wyciągam je i prostuję. A tu kwiatek bo chyba chodziło o to, żeby mieć nogi pokurczone. W chwili kiedy je wyprostowałam, poczułam, że mam 3m wzrostu i straciłam z nimi mentalny kontakt. Ktoś wsadził je na powrót do dziury.
.
.
.
-Jesteś już? Haloo? Jak się czujemy?
-Uehe...
-No to super.
Kotara. Gaz syczy, maska karmi. Pika ekg.
.
.
.
-Halo? Budzimy się...
Rozmazana transmisja audio-wizualna wraca do normy. Mam też ręce! Skupiam się na własnym rytmie serca. Z zamkniętymi oczami leżę i próbuję sprawdzić czy nadal umiem kontrolować puls. Umiem. Aż się odsuwa kotara na dźwięk wyższego tętna z maszyny.
.
.
.
Wróciłam z drugiej strony z poligonem atomowym w pysku. Dali mi łyczka piciu, potem cienki jogurt z plastikowej łyżeczki. Rózowa Pielęgniarka wytarła mi brodę i koszulkę i stwierdziła:
-Założę się, że minęły lata od czasu kiedy ktoś wycierał ci brodę, Słoneczko- poczułam się jak Leo Johnson z "Twin Peaks".
Po zegarze na ekg wywnioskowałam, że wróciłam na salę w chwale jakieś 1,5h wcześniej. Chyba rzadko usypiają matki małych dzieci- po narkozie nie chcą się budzić bo tak odżywczego snu nie miały od lat! :)

W końcu zwlokłam się na fotem, ubrałam, i usiadłam w fotelu na wprost telewizora. Akurat bili się w jakimś teleturnieju o ojcostwo dziecka z widowni. Susełek zawezwany smsem, pojawił się po pół godzinie i odebrał przesyłkę (mnie) wraz z dokumentem sprzedaży, w którym stało, że nie wolno mnie karmić ani szczotkować. W opisie napraw dokonanych w ramach gwarancji napisano, że w jeden poranek straciłam sześć zębów i będę żyć.

Reszta dnia gdzieś się rozsmarowała w ciemnej sypialni, unosząc się na granicy snu i jawy, plując juchą i chusteczkami. Dostała w końcu michę pełną lodów w trzech smakach, maminą zupkę z mielonym wszystkim w środku i zimne picie, chłodzone w lodówce od tygodnia. Znalazłam w buzi szew.

Dzieci nie straszyłam. W końcu Maja wpadła na górę na siusiu i nieśmiale popukała do sypialni i rozczulona wpakowała się mi do łózka doytując się, że Mamusia już jest zdrowa.

Na drugi dzień zjadłam dwie zupy z puszki, na trzeci ser brie i zupy z puszki, na czarty w miarę normalny obiad... i akurat trafiła nas grypa żółądkowa więc siedziałąm nad wanną pół nocy, rano zwymiotował Gabi a w drodze na przystanek autobusowy również i Maja. Spędziliśmy dwa dni na sofie pijąc Coca-Colę jako lekarstwo i oglądając Tomki.

Po przymusowej diecie wróciłam w niedzielę na łono normalnej diety i teraz już wcinam co podejdzie, choć nadal ostrożnie w granicach gwarancji serwisanta.

Ale już nie cierpię. Nie będzie więcej infekcji rozchodzących się jak pożar buszu, antybiotyków na które się uodporniłam, nieprzespanych nocy i strachu  każdy dzień- czy to dziś rozboli mnie któryś ze złotej Szóstki?


"Tatku bzik: jak mawiała moja Babcia

Praca w restauracji hinduskiej okazała się totalnym niewypałem. Razem ze mną, zatrudnił sobie Ali jeszcze jedną dziewczynę, której po cichu zaczął płacić jedyne 25 funtów za 6h pracy. To stawka poniżej minimalnej krajowej oraz wszelkiej krytyki ale ponieważ dziewczyna ma czwórkę dzieci, zgodziła się z pocałowaniem ręki. Oczywistym dla mnie stało się, że niedługo potrwa zanim moje 40 funtów stanie mu kością w gardle., Stanęło po niecałych dwóch tygodniach. Najpierw napisał, że nie są dziś obłożeni i nie musze przychodzić, w kolejnym tygodniu nie byli zajęci cały weekend a tymczasem dziewczyna dała mi znać, że sala była pełna. Wiadomość przyjęta. Na kolejnego smsa od Alego, w ostatni weekend już nawet nie odpowiedziałam.

Ale nie ma płaczu, zbędne łzy... mam same dobre wieści ale pokolei. jak zawsze, nawet jeśli trzeba czekać na dalszy ciąg. :*

sobota, 4 stycznia 2014

Pojutrze mam walkę z Tysonem

Po 6 miesiącach oczekiwania, 5 czy 7 kuracjach antybiotykowych i tonach zezartych Tramadoli, w poniedziałek czeka mnie chirurgiczne usuwanie sześciu zębów po narkoza w okręgowym szpitalu na Oddziale Chirurgii Szczekowej. Jeden z zębów ma nierozchodzacy się ropien, z drugiego nieustannie cmokam posoke, trzeci ma tajemnego ropnia pod językiem z uroczym wpływem na węzeł chlonny podzuchwowy. Pozostałe trzy nie spędzają mi snu z powiek ale i tak nie ma co ratować. Co ciekawe wyjma mi po zębie z każdej z możliwych stron i pewnie założą szwy, wiec czeka mnie dieta zupno-lodowa co najmniej przez tydzień.

Ale przynajmniej nie będę tam obecna duchem a jedynie ciałem. Nie działa juz na mnie Amoksycyklina, w  Wigilię dentysta dal mi Metronidazol, gdyby nie moja polroczna ścieżką po kolcach i cierniach konczylyby mu się pomysły. Przez ciesn nadgarstka w prawej, nadal niezoperowanej ręce i uroczych epizodach zebowo-okostnch od 5 lat nie przesypiam średnio dwóch tygodni w miesiącu. Tak się nie da żyć. Stany zapalne zaczynają się u mnie wieczorem a juz rano wyglądam jak chomik. Jak pożar buszu. A wystarczy, ze kłapnę  sobie zębami przez sen!!!!!

Trzymajcie kciuki, kupiłam kapcie na Oddział, zamrazarka pelna jest lodów, półki pełne zup Heinza.

I co dalej pytacie?

Nowe miejsce powitało mnie zadziwiajaco czystym i neutralnym zapachem jak na restauracje a juz na pewno hinduska. Zza baru wyszedł niewysoki człowieczek o brązowej twarzy, ubrany w szara kamizelke.  Dowiedziałam się od niego, ze szefa nie ma ale mogę zostawić numer telefonu. Na drugi dzień zjawiłam się o czasie, doczekałam się szefa i okazało sie ze  szuka kelnerki która zajęłaby się jedynie witaniem gości, prowadzeniem do stolika z kartami, zapalaniem świeczki na stole, przyjmowaniem zamówienia na napoje i kasowaniem transakcji. Restauracja, będąca stałym elementem wystroju wsi, nigdy nie zatrudniała żadnej przedstawicielki płci przeciwnej ale w związku z przejęciem interesu przez nowego managera, nastały nowe czasy. I wyrazem tych czasów mam być ja.

Ustaliliśmy stawkę identyczną jak ta która dostawałam w pubie, dwa dni pracy zamiast czterech... ale ponieważ zmiany są tu 6cio godzinne zamiast 4 oraz nie tracę tygodniowo 35 funtów na dojazdy - wychodzi na dokładnie na to samo. No i zyskuje dwa wieczory w tygodniu więcej. W ten sposób pracuje tylko 3 zamiast 5 dni w tygodniu. Wychodzę z domu o tej samej godzinie co do pubu ale zamiast tłuc się autobusem 1,5h za darmo juz zarabiam.

- I kiedy tylko chcesz możesz iść na kuchnie, żeby ci cos zrobili.
-Zrobili?
-Do jedzenia.
-JEDZENIA??
-Tu jak w domu, wszyscy jak w rodzinie, jesteś głodny jesz, chce ci się pic, pijesz. Tu sami swoi. Inaczej niż u Anglików.

... a przecież nic nie mówiłam. Cos mi się zdaje ze krąży miedzy obcokajowcami jakąś zła fama. No cóż. Z Szefem Alim ustlilam co trzeba, umówiłam się na następny piątek i nadszedł czas się wypowiedzieć z tamtego grajdolka.

Nie powiem, szkoda mi było, szczególnie, ze w końcu spotkałam tam normalne Polki i zdążyłam się poprzyzwyczac. Polubilysmy się z Blondi i całą masą Regularnych o których wiedziałam juz co lubią, co pija, kogo nie lubią itp. I trzebabylo tak odejść. Była Piąta Najbogatsza Kobieta w UK, był Nietoperz, był Sobowtór (Ochroniarza, jeśli pamiętają moi Kultowi Czytelnicy), był Butelka Białego i Guiness z Żona... ale cóż, powiedziałby Wiedźmin sentymentalne- czas umierać.

Weszłam wieczorem do pubu z dusza na ramieniu. BARDZO chciałam żeby tego wieczora do pracy przyjechała do pracy Żona ale przecież widziałam ze skoro od 5 miesięcy nie widziałam jej za barem w stakowa środę, również i tym razem szanse były nikłe. Mogłabym porozmawiać z nią zamiast z nim ale cóż...

Stal się cud. Weszliśmy do pubu a zaraz za mną, Szefem i A podjechał samochód Żony i .... okazało się z tego wieczora Blondi ma wolne i Żona będzie ze mną! Krótką chwile po tym jak Szef przebrał się w swoje kucharskie kimono i zszedł do swojej pieczary, oznajmiłam Żonie, ze musimy porozmawiać.
-Odchodzisz od nas.
-?
-Przecież widzę. Ale dlaczego?
I oczywiście zaczęłam chlipać. Nienawidzę tego!
-Sadze, ze nie dobralimy się z Szefem.
Objęła, mnie zaz ramiona, podczas gdy ja tłumaczyłam, ze mam juz dość tych nieprzewidywalnych sytuacji podczas których obrywa mi się absolutnie za wszystko.
-Ale my cię uwielbiaamy! Przecież to nigdy nie jest osobiste!

W tym momencie na bar wszedł Szef. Zakręcił się, zmieszał, wyszedł, wrócił...
-Co się dzieje?
-Kokain od nas odchodzi. Sadzi, ze się ze sobą nie dogadujecie.
Teraz on objął mnie, przytulił, po ojcowsku pocałował w czubek głowy.
-No co ty?! Przecież...- klienci weszli do pubu wiec zeszliśmy do kuchni. Opowiedziałam mu wszystko, zwróciłam uwagę na to jak często i za co mnie obwrzaskuje, ze nie daje szansy na wyjaśnienie, ze juz serce mi zamiera kiedy slysze dzwonek wzywajcy do zamowinia, ze się zaczynam regularnie jąkać kiedy mam mu odpowiedziec bo próbuje uniknąć najmniejszego pretekstu do upominania. W tym czasie próbował przerwać mi jeszcze trzy razy, próbując odebrać mi parę.
-Widzisz? Znowu to robisz! To jest nie do wytrzymania.
-Bo my przecież jesteśmy zawsze zajęci i w pospiechu i ja nie mam czasu na słuchanie wyjasnenia.
-Ale na krzyczenie masz. Żeby dosuchac nie, ale na tyrady owszem.
-ALE  TO NIGDY NIE JEST OSOBISTE!
-A jakie? Jakie inne moze być jeśli nie osobiste? Mówisz do OSOBY a wiec cokolwiek to jest, jest osobiste. Jeśli mówisz do swojego auta, to ono ma szansę nie brać tego osobiście. Ale ja jestem osoba i jeśli jedyne co słyszę to uwag, krzyki i upomnienia to co mogę o sobie pomyślec?
-Ale ja nie mam ci nic do zarzucenia!
-Pfff... Ja nie mam 17 lat, jestem za stara na bycie częścią wyposazenia. Nie chce chodzic do pracy która wypędza mnie w stres i łamie jak suchy patyk. Mając rodzinę i 35 la nie wypada wracac z pracy z płaczem. Mam własne problemy, żeby jeszcze dokładać sobie w pracy za kilka funtów za godzinę.
Bez cienia złości, po prostu powiedziałam wszystko i wszystkiego wysłuchał. Potem przyszło zamówienie i wróciliśmy do pracy. Po dwóch godzinach wystraszyłam się, ze Szef uznal, ze wszystko sobie wyjasnilimy i wracamy do zabawy! Ale kiedy byłam na zmywaku, wszedł i spytał:
-Czy... jest jakas szansa żebyś przemyślała jeszcze raz cala sprawe?
Pokręciłam tylko głową

Pozostałe cztery dni... na koniec powiedziałam mu, ze gdyby byl dla mnie taki jak przed ostatnie dni, jeszcze bym doplacala, żeby do niego dojeżdżać. Miły, opanowany, cierpliwy na tyle, żeby wysłuchać odpowiedzi na swoje własne pytania. Żona zdradziła mi jednak tajemnice, która potwierdziła Błonia. Stwierdziła, ze ostatnio był bardziej drażliwy bo ma problem zdrowotny i czeka na rezonans magnetyczny. Rzeczywiście, dodałam dwa do dwóch i trochę zagadek się wyjaśniło, łącznie z ta kiedy Szef stal za barem jakiegoś dnia, nagle złapał się za podbrzusze i złożył jak scyzoryk. Szybko jednak odzyskał kontrole, choć  widziałam jak zacisnął pięści. Nie znaczy o jednak, ze potencjalnie ciężko chora osoba ma sobie wybrać z otoczenia worek treningowy i na te okoliczność obtrzaskiwac go do woli.

Rezonans miał w mój ostatni dzień pracy. Okazało się to mniej poważne, niż mu się zdawało. Wyraźnie rozluziony i ponownie uśmiechnięty jak zwykle... a jednak, zbyt wielu klientów odpowiedziało mi ilu kelnerów i barmanow odeszło z pubu w poprzenich latach przez jego zachowanie. Tylko, ze żaden nie miał odwagi powiedzieć mu dlaczego. Nie wiem ile to zmieniło, czy dało mu do myślenia, czy kiedy przyjdzie do zatrudnienia nowego narybku ale z cala pewnością ja poczułam się o wiele lepiej. Pożegnałam się z Regularnymi, wzięłam trochę kontaktów, pożyczyłam wesołych i poszłam. Na pożegnanie dostałam świąteczny upominek od obojga, kartkę z życzeniami, mnostwo uścisków i obietnic, ze skoro rozstajemy się w przyjaźni, w razie potrzeby zawsze możemy zawołać kiedy przyjdzie potrzeba. W drodze do domu tez płakałam ale juz nie ze złości.
-Juz przestańcie bo zaraz zmienię zdanie!
-Idź juz głupia kobieto!

I wylądowałam w hinduskim curry housie. Dziś jest sobota i trzeci dzień nie ma na tyle ruchu, żebym była potrzebna. Ale potrzebna jest Joanna o ona zarabia 25 funtów za 6h a ja 40. Na szczęście Suseł podlapal w tym tygodniu dostawy zamówień do domów u Hindusa w restauracji, wiec nie stracimy na tym interesie ale co będzie w przyszłym tygodniu nie wiem. Skończy się znowu na lazeniu po ludziach z pytanim czy maja jakieś godziny w swoich pubach.

I tak to było.

wtorek, 31 grudnia 2013

Jak to w końcu bylo z ta alfa?

Cały tydzień siedziałam i myślałam jak w najbliższą środę wejść do pubu i dać wypowidzenie i czy w ogóle dać? A co jeśli nie znajdę nowej pracy  w okolicy? Jeszcze nigdy w moim życiu nie dawałam wypowiedzenia! Z mojej pierwszej pracy odchodziłam z powodów naturalnych czyli odchodząc na Uniwersytet. Z drugiej również podobnie- wyjeżdżajac z kraju. W trzeciej nadal pracuje... nigdy nie musiałam uciekać, odchodzić, rezygnować pokonana. Kac. Kac obrzydliwy, tym bardziej ze kiedy targały mną te wszystkie rozterki, pozostały 2 tygodnie do Świąt  i  przerzucając kartki  kalenadarzu rezerwacji widziałam w jakim 'shicie' ich zostawię.

Numery o których wspominalam wcześniej zdarzały się coraz częściej, były coraz bardziej nieprzewidywalne i tym bardziej zaskakujace, że Szef potrafił zmienić skórę z owczej na wilczą szybciej niż mikrofalka podgrzewala jego warzywka. Potrafił wyjść za bar, odebrać telefon, zapisać cos  w kalendarzu, podczas gdy ja byłam zajęta, kiedy nagle odwracał się i zamieniał w piorun kulisty.

Tamtego tygodnia w pubie stali bywalcy zorganizowali party  urodzinowe dla jednego z przyjaciół. Na sali restauracyjnej siedziało z 5 stolików, w części barowej zebrało się oka 35 osób raczacych się bufetem i drinkami z baru. Nie było  Blondi wiec biegalam dwa razy szybciej bo Żona służy raczej do witania gości, rozmów, wspominkow i dopieszczania klienteli, robienia bałaganu i szukania swoich okularów co 5 minut. Kiedy juz zebrała się cala urodzinowa feta, zwykle stoliki zostały obsluzone i właśnie wgryzaly się w swoje dania główne, przy barze został Regularny, jakiś koleś opowiadający o tym jak otwiera w styczniu własny lokalny browar oraz Żonka, łącząc obu panów w miłą klamrę zainteresowania. Stałam tuz obok, kukalam jednym okiem w restauacje, drugim po urodzinowym przyjęciu, znosiłam zez stolików puste szklanki, wycieralam czyste, ukladalam plasterki cytrynki w wachlarze... wszystko żeby zabić czas w oczekiwaniu na najmniejsze skinienie ze strony klientów. W tym czasie Blondi (gdyby była tego dnia w pracy) zwykła gmerać w telefonie czatujac ze znajomymi na FB i smsujac bez najmniejszej żenady.

W pewnym momencie z kuchni za bar wyszedł Szef i stuknął pięścią w bar.
-Znowu szambo. - pomyslalam ale nie docenilam wagi sytuacji.
-Wszyscy jedzą?
-Tak, wszyscy.
-Drinki podane?
-Tak. - zupełnie tak jakby przy barze sterczał tłum spragnionych.
Podszedł, złapał mnie za ramiona, odwrócił od Żony i panów w stronę ściany i zaczął z jadem o jaki go nie podejrzewałam:
-Jak się pytam czy wszyscy zostali obsluzeni to masz w podskokach tam być!
-Ale ja dopiero co...
-Nie mów do mnie! Nie interesujące mnie twoje odpowiedzi! Trzeba lać drinki!  Zrozumiano?? Nie sprzedajesz mi drinków wiec ja ile pytam za co ci place? Za podpieranie ścian, kochanie?? Masz tam iść i sprzedawać drinki, zrozumiano? To nie jest Tesco, tu są standardy i zasady!! - cały czas potrząsając mną jak kukłą.
Puścił moje ramiona, odwrócił się do panów przy barze i z uśmiechem spytał:
-Jak smakuje nasze nowe beczkowane?
Panowie spojrzeli na swoje prawie pełne szklanki, pokiwali głowami z uznaniem i jakoś nie zamówili w tym momencie więcej. Jego marketingowy talent obwisł.

Ja, jak mysz zapedzona  w kąt, natychmiast po tej tyradzie pobiegłam w stronę restauracji, gdzie nikt niczego nie potrzebował, każdy jadł i rozmawial i jedynie spojrzało na mnie kilka osób jakbym ich pilnowała w obawie ze uciekną bez płacenia. Wycofałam się w strefę rażenia, chciałam wejść w tłum gości wokół bufetu ale świetnie się bawili wiec uznałam, ze jestem ostatnia osoba która powinna tam w tym momencie się wciskać. Salwy śmiechu udowadnialy ze bawią się przednio i nie umierają z owodnienia. Nie pozostało nic innego jak tylko powrocic za bar,  strefę nuklearna. Podeszłam do kredensu, poprawiłam serwetkę na sosach, wyrownalam kupkę serwetk w bardziej perfekcyjna formę kupki serwetek, w panice starając się znaleźć sobie jakiekolwiek zajęcie. Bar idealnie czysty, nawet długopisy ze swoimi zatyzkami stały malowniczo w kubeczku. Ręce mi drżały bo pozostał juz tylko jeden krok do miejsca które zajmowałam jeszcze przed chwila, gdzie nadal stal Szef i brylowal przed facetem, który od stycznia mógłby zacząć dostarczać mu nowe piwa. Dałam się sprowadzić do pozycji przerażonego zwierzątka, kręcącego się  kółko, bez szansy na ratunek. Następne 10 minut było koszmarem sytuacji w której nadal nikt nie potrzebował obsługi a ja drżałam ze strachu przed gnojem który postanowił wypluć na mnie swoje fantazje.

To mogła być ostatnia kropla goryczy ale potrzebowałam jeszcze tej jednej.

W ostatnia sobotę, kiedy przelał się kielich goryczy, Szef usiadł za barem i zabawiając stałego klienta, stukał po laptopie tak jak w każda sobotę przygotowując menu na niedziele. W niedziele menu jest inne niż przez resztę tygodnia i zwykł zmieniać je w zależności odo tego czego chciał się pozbyć lub co mu tam przyszło do głowy. Menu składa się z trzech czesci- startery, główne i desery przy czym każda nazwa potrawy to jedno a opis to niejednokrotnie zdanie na dwie linijki w stylu: "Jagniecy kuper pieczony w ziołach zza wychodka na łożu z soczystych pieczarek i muchomorow ręcznie zbieranych o wschodzie słońca w piątek trzynastgo". I tak cala strona A4 pełnego menu na niedziele.

Tamtej soboty wklikal cos nietypowego w dokument worda, wysłał do wydrukowania, przyniósł na bar i powiedział tak:
-Zajrzyj czy są tam pod lada w papierach niedzielne karty  menu?
-Są.
-To wygrzeb mi wszystkie które tam są i zobacz czy się nadają do użycia.
Wygrzebalam ich z 50 arkuszy, część poplamiona i pogniecioną, część czysta, wiec podzielilam wstępnie  na dwie kupki- do śmieci i do użycia.
-To wszystkie?
-Tak. Podzielilam na stare i do użycia.
-I są takie jak ta???
/juz mi się włączyła lampka ostrzegawcza, ze właśnie wdepnelam w szambo./
-Nie, nie wiem...  nie mówiłeś...ze mam...
/ostatnio zaczynałam się juz jąkać w jego obecności.../
-Ja nie wiem, to nie jest TRUDNE! Sam zrobię!! Daj!!- wyszarpal mi karty z rąk.  -A wlasciwie- dlaczego JA mam to robić!? Prosze- masz, mają być takie same jak ta! Reszta do kosza!!
Z zaciśniętymi gardłem zaczęłam gorączkowo przerzucać strony próbując określić na czym polega różnica? Panika trzęsła mi rękami, łzy juz kręciły się pod powiekami. Dal mi 25 sekund, wyrwał mi wszystko z rak:
-Czy to jest TRUDNE? To nie jest skomplikowane!!- łupnął paluchem w  swoja kartę.- JAK JEST RAGOUT TO ZOSTAWIASZ! JAK NIE MA TO DO KOSZA!!

Nie dal skończyć, wyjaśnić, może i dobrze bo juz nie mogłam podnieść głowy. Baknelam cos jakliwie i oddzielilam karty bez ragout i wsadzilam do kosza.

Dostałam opierdol za ragout którego jakimś cudem nie doczytalam telepatycznie z jego głowy. Jakby nie mógł zacząć pprostym poleceniem:
-Tu masz kartę z dodanym ragout. Przejrzyj wszystkie i zostaw tylko te z ragout. Reszta w śmieci. Dziękuję.

Poszłam nakrywać do stołu na niedziele, schowana za plotkiem, z miną jak skopany pies. Przyszła Blondi:
-Daj mu wypowiedzenie dzisiaj. Nie pozwól mu tak do siebie mówić! To będzie twój ostatni dzień i juz tu nie wrócisz.
-Nie mogę, musze mieć druga robotę w kieszeni inaczej zostanę bez tygodniowek...

Dałam wypowiedzenie w kolejna środę.

We wtorek zaparkowałam się w odwagę i poszłam do naszej lokalnej restauracji hinduskiej pytać o prace o której słyszałam od Samotnej. Okazało się ze owszem, szukają białej babeczki do kontaktu z klientem. Mając deskę ratunkowa łatwo mi było iść do pubu ze środkowym palcem wyprostowanym, nawet jeśli  schowanym w kieszeni.

Cdn

środa, 25 grudnia 2013

Wesolych Swiat!!

Z okazji Świąt  Bożego Narodzenia przeszukałam swoje kieszenie i znalazłam chwilkę czasu, żeby pożyczyć Wam trochę cudownych Świat w rodzinnym gronie, przypomnieć o sobie... Gabi śpi, Maya maluje kolorowanki które dostała od mojej "uczennicy" języka polskiego. Ja mam nową klawiaturę do tabletu, nową pracę i spioszki z Myszką Minnie. Suseł dokonuje cudów z krainy komputerowców. Choinka świeci, telewizor puszcza "The Snowman". 

Wesolych Swiat!!

środa, 11 grudnia 2013

Jestem alfa

Bo ide dzis do pubu z wypowiedzeniem i mam gdzies czy to tydzien przed Swietami czy nie. Po ostatniej sobocie i kolejnych lzach po kostki wrocila mi KOKAIN a ona umie sobie w zyciu radzic. Miekne na starosc i czas soba potrzasnac.

Trzymajcie majty i kciuki bo moze sie sciemnic od siwego dymu.

niedziela, 8 grudnia 2013

Na pohybel.... oby

Udalo mu sie choc nie dalam mu odczuc tej satysfakcji.

Tak czy inaczej wsadzilam dzis piesci w kieszenie i poszlam do resauracji w naszej wiosce pytac o jakies wieczorne godziny pracy. Juro wpadne na rozmowe a na razie siedze cicho.

Po raz pierwszy od kiedy pracuje w SS doprowadzil mnie do placzu ale nie rozryczalam sie na miejscu tylko w samochodzie w drodze powrotnej do domu.

W sumie trudno swierdzic o co poszlo ale chyba o to ze pracuje za szybko i za dokladnie. Fajnie, nie?

Po ostatnich ochrzanach za wazeline do ust i apaszke stwierdzam ze gosc wspina sie na wyzyny chamswa i zapada sie w odmety paranoi.

Samiec alfa nie moze zniesc w swoim ooczeniu samicy alfa i probuje walcowac mnie na zimno.

A precelka moze wsadzic sobie w annus i zakrecic.