poniedziałek, 11 lipca 2011

Słowotok i do tego muzyczka!

Żebyście wiedzieli jak chce mi się śmiać...
Ale nic to!

***

Dzieci śpią, ja się rozkoszuję. Proszę się ze mną tutaj rozkoszować, ale to już:


oraz tym, o proszę:



***
Suseł naprawił mi regał. Regał nie wytrzymał naporu moich zainteresowań i rozszedł się na boki przez co półki wpadły do środka a książki tak jakby na podłogę. Maleńtas miał co niumlać w rączkach i szczególnie upodobał sobie najlepsze zdjęcia XX wieku. I tak stały sobie na podłodze wieki całe aż do wczoraj. A przy okazji zmieniłam zasadę ustawiania książek z "wzrostem" na "tematem a dopiero potem wzrostem". Bibliotekarka się odezwała.

***
Przejrzałam swój uniform, skoro już praca wzywa. Niedopsze.... uniform albo jest za mały albo wcale go nie ma albo to co jest jest już nijak niepodobne do tego co przypominało po wyjęciu z worka. Wszystko przez to, że
a) wziełam i się rozpukłam, czyli zamieniłam rozmiar koszulek z 8 na 10 a spodni z 10 na 12.
b) nie chciałam wracać do T. więc kiedy pakowałam swoje szmaty do wora w ostatnim dniu pracy przed macierzyńskim, w ramach zdecydowanych kroków w kierunku zmiany zajęcia wypieprzyłam połowę do kosza.
c) to co zostało przypomina polar w kolorze krwistym ale prześwituje na łokciach od opierania się o blaty w akcie Nicnierobienia.

A jak znam ten przybytek nowego uniformu dorobię się tak jakoś za rok. Niedopsze...
Mam kartę do logowania, mam plakietę z imieniem wielkości średniego hamburgera, żeton do szafki i żadnych chęci żeby tam wracać.

Już od drzwi buchnie na mnie swąd fasoli przypiekanej w mikrofali- to z kantyny. Potem buchnie na mnie swąd szatni i losowo wybranej szafki z której będę musiała wygarnąć papiery, kubki po kawie, czasem nawet prezerwatywę zużytą bo i tak się zdarzyło razy kilka, rachunki z kasy za kanapki i miętówki... Potem pójdę do łazienki obejrzeć się w lustrze gdzie buchnie na mnie zapach maskowanych, niedomytych toalet zalanych poprzedniego wieczora Domestosem.
Zejdę na dół, po drodzę minę tysiącpincet osób, któe:
a)zdziwią się co ja tam robię;
b) zdziwią się, że Maleńtas ma już 8 miesięcy;
c) zdziwią się, że oni mają już 40-50-60, jak ten czas leci, my-my!

Dojdę na te cholerne kasy, puste jak okiem sięgnąć od prawej do lewej a Team Leader spojrzy w grafik, w którym nic jeszcze nie ma i zamiast po prostu wskazać mi kasę, popatrzy na czystą kratkę i z niej wyczyta losowo wybrany z czubka łba numer....17, 23! Nie, czekaj, 5!

Pójdę, usiądę, okaże się, że nie ma reklamówek, blat jest zaklejony jakimś jogurtem, nie ma psikacza ani ręczników za to pełen kubeł pod nogami. Nałażę się jak głupia po magazynach, Team Leader wścieknie się na poprzednią zmianę, że nie posprzątała po sobie i na tym poprzestanie bo nie lubi zwracać nikomu uwagi... i tak dzień jak co dzień.

A w domu jest tak fajnie.... Dzieci są.

Czy ktoś właściwie może mi wyjaśnić ten pomyśleunek, mimo, że znam odpowiedź?

Matka dziecka w wieku przedszkolnym nie może, ba! nie ma prawa siedzieć z dzieckiem w domu póki nie pójdzie do szkoły bo ją nie stać. Musi wrócić do pracy na pełen etat, żeby zarobić np. 1000 funtów z czego 800 oddać opiekunce lub przedszkolu. Żeby opiekunka miała wypłatę. Na życie i bułki. I waciki. Jak matka ma dwoje dzieci, mąż też musi oddać kolejne ciężkie pieniądze... żeby ktoś obcy, być może niekompetentny zajmował się jego dzieckiem. Kiedy żona robi to
a) dobrze
b) najlepiej na świecie
c) zna swoje dziecko i wie czego mu trzeba
d) zrobi to z najwyższą ochotą w przeciwieństwie do opiekunki, która zrobi to z najszerzej rozwartą kieszenią.

A więc idzie do pracy, żeby z wypłaty zostały jej grosiki bo tak to wszystko się poustawiało, że za jej własne pieniądze dziecko idzie do przedszkola gdzie na lunch serwują frytki. I groszek zielony.
Pracować, żeby oddać pieniądze komuś kto robi coś za nas, kiedy mogłybyśmy zrobić dokładnie to samo nie pracując.

Wiem, wiem- ekonomia i gospodarka. Idąc do pracy powiększam PKB, daję miejsce pracy komuś innemu, wszyscy są szczęśliwi, Państwo otrzymuje podatki z dwóch źródeł. Dwie osoby nie są bezrobotne i co najważniejsze, nie musi dopłacać interesu.

A w tym wszystkim, po środku stoi Dziecko o które przecież się rozchodzi. I jest wychowywane przez obcych. Jakąś Panią Smith czy inną Woodpecker, która nie pachnie jak Mama, nie naśladuje głosów jak Tata. Ma złotego zęba i sili się na bycie Psie-Sim-Pa-tićną. Ohyda.

A przy okazji, Rząd osiąga jeszcze jeden cel. Ukryty i jaki przewrotny. Dziecko oddzielone od rodziców łatwiej ulega instytucjonalizacji. To się ładnie nazywa, że się socjalizuje. A tak naprawdę zaczyna powoli przybierać kształt kółeczka zębatego, które za jakiś czas zostanie wmontowane w inny trybik i tak wszystko ładnie zatrybi. Ku uciesze. Jakby tego nie nazwał, kicha. Że niby szkoła życia, że się uczy walczyć o swoje, stawać się częścią zespołu, współpracować i pracować na dobro ogółu. Jakbym to już gdzieś słyszała... /budujemy dom, jeszcze jeden dom.../

Ciągle słyszę jak to ten czy tamten nabrał złych nawyków szkole albo w przedszkolu. A to nauczył się jeść keczup (chwała!) a to nauczył się bić o swoje (super, gratulacje!), a to nagle przestał lubić Teletubisie a polubił Lazy Town. Na co tu narzekać? Przecież to część życia, prawda? Dać się dziecku wyrazić, niech się szarpie za włosy, awanturuje, o, może a nóż widelec nauczy się świetnego zwrotu: "Nienawidzę cię!". To ciekawe, na stronach o dzieciakach w UK, ciągle natrafiam na artykuły o tym jak reagować na sytuacje w których twoje dziecko, 2-3 letnie krzyczy, "nienawidzę cię!" w sklepach czy na ulicy. Co krzyczy? Może radzą jak reagować szybko i stanowczo, żeby tłum nie zdążył zakminić, że dziecko odkrzykuje coś co słyszy w domu na co dzień? Skąd trzylatek zna to pojęcie? Z Ulicy Sezamkowej ani od Teletubisiów chyba nie. Od normalnych rodziców tym bardziej.

W piątek poszłam z Maleńtasem na kontrolę do HV i przy okazji wstąpiłyśmy pobawić się z dziećmi. Przy stoliku siedziała Maja i kilka maluszków i bawiły się parkingiem z autkami. Podszedł syn sąsiadki z naszej ulicy, zgarnął parking ze stołu i zaczął wrzeszczeć

"MOJE!!!!!!!!!!!!" MOJE!!!!!!!!!!!!

Maluszki poryczały się jak jeden, Maja zerwała się z krzesełka, zrobiła trzy kroki w tył, zakryła uczy rączkami i spojrzała na mnie z pytaniem w oczach: "Już uciekać czy podać tabletki?". Podeszła sąsiadka, strasznie dumna z synka i zdziwiła się, że Maja jest zaniepokojona i nadal stoi z rękami na uszach.
-O, jeszcze nie jest w przedszkolu, prawda? O, to widać.

Co widać?

Że nie zachowuje się jak rój szerszeni?


***
Przyszedł czas na spotkanie z HV, więc, żeby nie odrywać Mai od zabawy, pani z Centrum powiedziała, że będzie mieć na nią oko, a my możemy iść za ścianę się poważyć i pomierzyć. Maja została w sali z mnóstwem dzieci i jakoś nie bałam się, że zacznie płakać. Rzeczywiście, wróciłam a Maja siedziała i rysowała trawę. A na dywanie akurat trwała szamotanina o sukienkę Królewny Śnieżki. Zauważyła nas, zawołała i pochwaliła się niebieskim trawnikiem na kartce. Zero stresu. Pani powiedziała, że Maja wstała w pewnym momencie, podeszła do drzwi, zajrzała przez szybkę, że siedzę tam z Maleńtasem i wróciła się bawić. Dumna byłam strasznie. :)

A Maleńtas przytył tylko 10dkg w miesiąc. Nadal jest chudziutki jak szczypior, w 25 percentylu, chociaż czajnik w 75. Zawędrował pod biurko, ściągnął na siebie teczkę z dokumentami HV, strącił miskę z wagi a na końcu postanowił wyrwać się na wolność i śmignąć między nogami sekretarki. HV zauważyła, że reaguje na imię "Gabe", jak mówię o nim do Anglików i równie dobrze na "Gabi", jak mówi do niego Maja. Odwraca się błyskawicznie i patrzy na mówiącego. Ślicznie sięgał rączkami do zabawek, przekładał z rączki do rączki klocki a potem wsadził jednego do buzi, "odraczkował" w ustronne miejsce, wyjął klocka z buzi i zajął się badaniem. Jak mały makak albo inny małpiszoniasty.
Na budzenie się na nocne szamanko nie znalazłyśmy rady. Widocznie spala.
Spuchnięte dziąsła nadal go męczą ale nic się nie przeciska, Ranka zagoiła się i czekamy na siekacza.

Tym czasem poznajemy nowe smaki. Żal mi Mai, która nijak nie da się namówić na żarełko Maleńtasa. Nie spapciałe po blenderze, zwyczajne. Nie i już.
-Ić-Nie-Dobre!
A więc Maleńtas spróbował ostatnio awokado, gruszki, melona, mango. Polubił wszystko rzecz jasna, potrawił i wykupkał, więc można podawać na stałe. Przyszedł też czas na jajko.
Wygląda na to, że jak Maja, wzgardzi grudkami w papkach i od razu przejdzie na jedzenie łapkami. Pochłania każde ilości puree ale nie daj Boże, zaplącze się w nie grudka lub co gorzej grudki. Będzie wcierał sobie jedzenie w oczy a nie ruszy. Natomiast w kawałku daję mu ser, marchewki gotowane, banana, wafle ryżowe, jabłko, szamie, skrobie dwoma zębami aż słychać. Taki typ najwidoczniej.
Z Mają było podobnie ale ona odrzuciła wszelkie kaszki i papki o wiele wcześniej. Dlatego owsianka, kasza na mleku czy kluski lane odpadają i nawet już nie próbuję. Ma chrupać, dać się złapać i zapchać buzię. Reszta Ić!

***
Wzięło mnie ostatnio na akwarelki i wysmarowałam parę obrazków. W zasadzie to skany z wintydżowych książek, któe mam w swojej kolekcji z czasów Zamczyska. Ale cudnie się je koloruje...


To akurat ilustracja z książeczki dla dzieci, z wierszykami i rymowankami, które zna każdy Anglik z tamtego pokolenia. Takie wierszyki z mottem, żeby się nie podpalić albo nie pochorować od jedzenia mysich kupek.

Ale pomalowałam również model Wszechświata z czasów średniowiecza gdzie Jerozolima dynda głową w dół nad lawą piekielną a nad wszystkim góruje Drzewo Dobrego i Złego.

Miłe zajęcie w sumie to kolorowanie. Maja wyczuła, że lubię kolorować, bo zaczyna każdą nową stronę od pokolorowania buzi i butów, potem oddaje i kredkę i każe sobie kontynuować. Patrzy więc i śledzi każdy ruch, podtyka kredki i obserwuje. A na koniec chwali się jak swoim!. :)

I wyłudziła prezent urodzinowy zanim jeszcze dojechaliśmy z zakupów do domu.
-Ces klocki! Kubuś Pupatek tam jest!

Miękkie serca, twarde zadki.

:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz