piątek, 22 lipca 2011

Opowieść drogi czyli kolejny odcienk cyklu "Wrocław w atomach"

Dziś będzie opowieść drogi czyli o tym jak Kokainka chadzała do pracy, gdzieś kiedyś, dawno temu w innej galaktyce.

A droga była długa i na piechotę bo dojazd był tak niedorzeczny, że odpadał już za sam fakt, że do pracy droga była prosta a miejskimi środkami ścisku publicznego trwała o 30% dłużej i szła zygzakiem przez miasto, od dzielnicy do dzielnicy, jak pijany listonosz.

Ostatnie lato we Wrocławiu pamiętam oczywiście najwyraźniej i o to te czasy właśnie. A lato było cudne, jak często bywa we Wrocławiu. Chodzenie do pracy na 18:00 ma coś w sobie. Nie wstaje się nieprzytomnym, rozczochranym i nie wychodzi się na klatkę schodową niedokawionym i niedośniadanionym. Cały dzień już minął. Człowiek miał czas wyspać się, wstać, przeżyć coś wielkiego jak wyjście do sklepu po pierś kurczaka na przykład. Oglądało się "Na dobre i na złe" a były to jeszcze czasy kiedy serial miał bohaterów i fabułę. Były to też czasy ostatnich dni Papieża Jana Pawła II i zerkania w ekran telewizora gdzie nieustannie w dole ekranu leciały donosy z Watykanu. Pisałam pracę magisterską a przynajmniej tak się oszukiwałam za każdym razem kiedy zamiast klikać w mapy, myszka mi się obsuwała na złe ikonki i klikałam po Forum Którego Już Nie Ma...

W ostatniej chwili przed wyjściem sypałam proszku do wody, wkładałam swoją czerwoną, plastikową koszulę kelnerską i maczałam jak szop pracz, bułę przed jedzeniem. W sumie nawet nie chodziło o pranie, tylko o nadanie koszuli wrażenia, że jest ładna i doceniana przez właścicielkę a nie stara i zmęczona poprzednią nocką. Umoczoną, wypłukaną, pakowałam w szczelną reklamówkę, zakładałam bojówki, glanki, koszulkę byle jaką lub robiłam się na bóstwo. Wolałam jak bojówki bo miałam gdzie upchać reklamówkę z koszulą. Dziewuś w spódnicy i fikuśnej bluzeczce wygląda durnowato z reklamówką pełną czegoś co wygląda jak świeża wątroba.

I szłam. W miasto, w samo serce miasta. Na ulicy było zwykle parno, akurat zamykali cukiernię i zabierali z wystawy pustą tacę po pączkach, pełną lukrowych stalagmitów i os kręcących się w kółko wśród okruchów. W kiosku bez zmian, zawsze tak samo, po prawej dogorywająca księgarnia. Zaczęła dogorywać przeze mnie, jak (nie)lubiłam sądzić. Latami kupowałam tam dziesiątki książek, kiedy zaczęłam kupować prosto z hurtowni, rozpoczął się powolny upadek. Potem zdradziłam ją z Empikiem. Podła.

Mijałam Park z Psimi Kupami.



Wydział Architektury i do tego czasu kończyła mi lecieć w uszach pierwsza piosenka z listy kawałków zagrzewających do walki i napawającej optymizmem. Czasem przychodziłam do pracy tak nabuzowana, że zwykłe drzwi wejściowe obracały się w kółko. "FFF" Megahertz, "Polarstern" Eisbrecher, "Zauberschloss" In Strict Confidence i oczywiście Rammstein.



Potem koniec Parku i przejście przez podwórko na którym dorastałam. Podobnie jak z księgarnią, lecz tym razem na serio. Od kiedy się wyprowadziliśmy, już chyba nigdy nie widziałam na tym podwórku gromady dzieci bawiącej się w Zulus Czakę ani żadnego nowoczesnego bohatera-odpowiednika Czaki.
Zerknięcie okiem w swój balkon, balkon koleżanki, okno następnej, która miała pecha i jej mieszkanie miało tylko jedno okno- kwadratowe. Zapach kubłów w betonowej zagrodzie w której zawsze czaił się straszny klaun i już byłam na ulicy, na której 20 lat wcześniej parkowały najdroższe samochody w mieście. Pod siedzibą Partii. Potem długa, prażąca słońcem droga obok Ogrodu Botanicznego. Po drugiej stronie cieniem kusił las drzew, szklarnia widoczna z ulicy i wspomnienia beztroskich czasów dzieciństwa kiedy spędzałam tam całe dnie z Babcią. Po mojej stronie tylko żar lejący się z nieba, żadnego cienia i obowiązek pchający nogi dalej. W stronę piekarni Mamut do dziś posiniaczonej przez wojnę.

Zapach hurtowo pieczonego chleba, inny niż 20 lat wcześniej. Komercyjny, na polepszaczach. Dostałam kiedyś lanie przez tą piekarnię. Mama psipsiółki powiedziała, że idzie z nią po chleb. Postanowiłam iść z nimi, żeby nie rozstawać się z psipsiółką. Okazało się, że u nich po chleb szło się do piekarnianego sklepu gdzie stało się w długim ogonku, po 2 godziny. A ja bałam się powiedzieć, że muszę iść do domu, w obawie, żeby nie zostać nieładnie zrozumianą. I stałam aż Babcia o mało nie dostała apopleksji na mój widok kiedy w końcu dotarłam do domu.

Plac Bema i plątanina szyn. Trzeba było wyjąć z uszu muzykę, żeby nie dać się zabić przez tramwaj. I tutaj wybór. Krócej i szybciej koło Najświętszej Marii Panny na Piasku, dłużej ale przynajmniej wzdłuż Odry, trasą WZ lub refleksyjnie- wieki całe, na okrętkę, po całym wrocławskim Watykanie czyli koło Katedry. Wszystkie drogi prowadzą do Rynku.

Koło Panny na Piasku, potem Hala Targowa, już zamknięta, Filologia Polska, Prawosławni gdzie byłam kiedyś na nabożeństwie i poraził mnie pięknem celebracji tak bardzo, że wyszłam przez końcem tak czułam się nie na miejscu wśród tych niezwykłych ludzi. Kościoły, budynki filologii najróżniejszych, bar mleczny Miś i już. Już Rynek. Pełen przechadzających się ludzi, pełnych ogródków piwnych... I  tu zdarzał się cud. Jakakolwiek nie byłaby pogoda, jakkolwiek nie było żal, że zamiast na piwie trzeba było iść do służby u pana- żal znikał. Czuło się nagle częścią tego przemysłu rozrywkowego jaki dostarczał wrocławianom Rynek. Zaczynało się tętnić tym samym rytmem. Ładne sukienki, faceci w sandałach, dzieci skaczące po fontannie lub w wodzie tryskającej z wielkiej rury rozciągniętej przez cały chodnik.



Cukiernia obok apteki. 10 dkg galaretek w cukrze na wagę. Akurat tyle ile można było zjeść od cukierni do drzwi Restauracji. 5, może 7... I Drzwi. Ogródek w cieniu którego kelnerki stały w cieniu, z tacami pod pachami i patrzyły beznamiętnie na żyjących wokół , cieszących się latem ludzi. Czekając na napiwek, który na koniec dnia miał stać się wymiernym wyrazem tego co umknęło.

O tym co bywało potem i co z tą koszulą w worku niebawem....

4 komentarze:

  1. Dla nie znających Wrocławia mapkę poproszę;-))))

    OdpowiedzUsuń
  2. Mieszkałaś w okolicach zupełnie ode mnie odległych - nie bywam tam nigdy, ja jestem z Psiego Pola, ale dzielnicy - nie osiedla, tuż obok mam Cmentarz Osobowicki i wały, które co roku na wiosnę straszą przerwaniem i zalaniem osiedla, a które co roku jednak wytrzymują, choć nasiąknięte do granic możliwości. Ot, poniemiecka robota! :)

    Pięknie piszesz o mieście - swoim, moim, naszym. Poczułam oddech gorącego, wrocławskiego lata na twarzy, chociaż jest już 22:00 i od 48 godzin leje lodowaty deszcz... :(

    Ściskam mocno :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bym mapkę dała... ale skąd, no skąd...

    Kasia- Psie Pole to straszna rzeźnia! :D Jak pracowałam w PH w Koronie, nasi kierowcy bali się tam jeździć.

    W dobrej poniemieckiej robocie mieszkałyśmy do wyjazdu. Kamienica 4 piętrowa, nasze ostatnie piętro było tak naprawdę apartamentem dla jakiegoś śśmana plus mieszkanie dla służby. Jak zdjęliśmy tapety, żeby malować, całe ściany pokryte były cytatami pisanymi gotykiem, pod parapetem kulę z karabinu i fenig oraz gazety z 1937 roku, kiedy Wrocław był jeszcze Breslauem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Toć mówię, że ja w dzielnicy Psie Pole mieszkam, a nie na osiedlu, potocznie zwanym Psiakiem!!! ;)

    Osiedle PP jest właśnie przy Koronie, nie znam za dobrze tamtych okolich. Dzielnica Psie Pole ma w sąsiedztwie Kleczków i Karłowice, Most Osobowicki, ogromny Cmentarz Osobowicki, kilka przystanków do Rynku :) Jest cicho, spokojnie, zielono... luz blues! :)

    A Twoje okolice kojarzę rzecz jasna, chociaż nie zapuszczam się nigdy tak daleko, bo nie mam po co :D


    Znaleziska ciekawe, ale pismo gotyckie pewnie by mnie nieźle przeraziło - ja to się wszystkiego boję, zwłaszcza jak się odpowiednich filmów o odpowiedniej tematyce naoglądam :D

    OdpowiedzUsuń