Po pięciu latach przyszedł czas na wielką odnowę naszego domu. Od kupienia nakręciliśmy
tylko kilka dziurek na kwietniki, pomalowałam murek na ceglano, bramkę i metalowe
ogrodzenie Hammeritem i na tym się skończyło. Jakoś przerastała mnie myśl o
malowaniu całego domu tak jak to widziałam u innych. Ani drabiny, ani doświadczenia,
ani odwagi… W tym roku, po doprowadzeniu salonu do wymarzonego stanu, z
czerwonymi ścianami, nowym dywanem, akwarium i nowym/używanym biurkiem- powiedziałam
sobie DAM RADE, A CO NIE?
Zaplanowałam schemat kolorów, rośliny, przez dwa miesiące gromadziłam
materiały zbierając wszystko w wielkiej torbie jak chomik i ustaliłam (chyba
tylko do wglądu własnej głowy) ze Wielkie Malowanie odbędzie się w poniedziałkowy
Bank Holiday na początku maja. W niedziele przygotowaliśmy ścianę pod farbę, zagruntowaliśmy
płynem na wilgoć i przygotowaliśmy się
na następny dzien.
(tak wyglądał dom w tygodniu w którym się wprowadziliśmy, już 6 lat temu)
Jednak... ten kto sobie wyobraża ze pogoda na Wyspach ma na względzie
święta narodowe, jest w błędzie. Rankiem okazało się wiec ze facet Samotnej na Benefitach
nawet nie musi wychodzić z łóżka bo bębnienia deszczu o dach nie dało się pomylić
z niczym innym.
Przyszedł wiec czas na plan awaryjny i razem z
Rodzicielką i Dzieciusiami pojechaliśmy do
Ikei. W drodze rozpadało się na dobre, nic wiec dziwnego, ze zajęło nam ponad
25 minut zanim znalazłyśmy miejsce do
parkowania- wszyscy pchali się do parkingu pod sklepem w wyniku czego podziemne
alejki wyglądały jak sawanna ze grasującymi stadami zmotoryzowanych hien:
-Kto w zasięgu wzroku otwiera bagażnik i cos do niego
pakuje?? Tamten!! Huzia na niegoooo!!!
W końcu zaparkowane auto zostawiłyśmy na pastwę ulewy.
Znaczący fakt z racji tego co było potem...

Maja na swobodzie zaglądała we wszystkie szafy i szafki, wypróbowywała wszystkie łóżka, zaglądała pod tapczany i zapalała i gasiła lampki w dziale z oświetleniem. Gabi wyciągał rączki po wszystko co stało w pobliżu a Maja mu w tym pomagała, podając co rusz inny towar "do obejrzenia". W wyniku czego mam teraz w domu dwie przesiewarki do mąki , chociaż mogło być o wiele gorzej. Resztę udało się wyciągnąć z wózka, przesiewarki jakoś umknęły.
Kto by pomyślał, że Ikea może posłużyć jako plac zabaw w deszczową pogodę?
Kupiłam trochę gadżetów do nowej kuchni, doniczki, nowe
narzędzia kuchenne (ale takie porządne, którymi można zabić, a chochelka ma
pojemność całego talerza do zupy). Postanowiłam tez ostatnio zacząć znowu
hodować kaktusy wiec znalazłam sobie trochę pięknych okazów, wazonów, Maja
"butelkę po mleku" i cztery sztuczne gerbery. Butelka po mleku czyli taki
wintydzowy wazonik.

W ulewie biblijnego kalibru, biegałam w bluzie z naciągniętym kapturem po parkingu szukając jakiegoś samca (nie podejrzewam zwykle kobiet o posiadanie w samochodzie jakichkolwiek narzędzi pierwszej pomocy) który posiadałby kable do akumulatora. Musiałam wyglądać jak duch albo ofiara katastrofy lotniczej sądząc po przestraszonych spojrzeniach ludzi przeze mnie nagabywanych. W końcu, po dobrych 40 minutach złapałam na kieszeń kolesia, który okazał się na tyle przezornym, że miał kable w bagażniku.
I dotarliśmy do domu.
A na Wielkie Malowanie trzeba było poczekać cały kolejny tydzień ale w końcu- UDAŁO SIĘ!
Suseł z facetem Samotnej na Benefitach odpacykowali frontową scianę w jeden dzień, w kolejnym tygodniu dokupiłam jeszcze farbę do wykończeń w kolorze mlecznej krówki, żeby uniknąć zbytniego kontrastu i sama wspięłam się na drabinę, żeby dokończyć dzieło. Jestem z nas dumna, zadowolona i naprawdę zaskoczona jak farba odmieniła wrażenie jakie się ma stojąc na ulicy. Teraz wygląda na dom zadbany i kochany! :)
Ale to jeszcze nie koniec bo w ogrodzie czekają teraz kratownice i wielka donica z wisterią oraz mały drobiazg, który zrobiłam własnoręcznie. Szukałam natchnienia bardzo długo, grzebałam po sieci, zmieniałam zdanie... aż postanowiłam zrobić nazwę domu sama. Rodzicielka podsunęła lokalizację starej, zwietrzałej deski leżącej koło rzeki, ucięłam, pobejcowałam, polakierowałam.
W sieci znalazłam tony pięknych czcionek i wybraną przeze mnie ostatecznie nazwę wydrukował mi Suseł w lustrzanym odbiciu tak, żeby kartka położona na desce i zmoczona gąbką odbiła na drewnie atramentowy ślad napisu.
Potem spedziłam dwa dni na rzeźbieniu napisu skalpelem do dywanów i przsięgam, że ostatni raz kiedy miałam takie obolałe palce, uczyłam się grać na gitarze w liceum i struny cięły mi opuszki. Sama przyjemność, szczególnie kiedy spod rąk wychodzi coś własnego, niepowtarzalnego i pięknego...
Kiedy skończyłam rzeźbienie, pomalowałam litery farbą podkładową a potem na złoto. Jeśli warunki zewnętrzne złuszczą farbę po kilku sezonach, rzeźbienie jest na tyle głebokie, że będzie można go odnawiać wiele lat.
The Owl Lodge. Numer domu 41. Klękajcie narody.
Jako wisienka na torcie, znalazłam w "Pound Stretcher" płaskorzeźbę sowy i przykleiłam ją do deski klejem super-duper wytrzymałym plutońskie mrozy i merkuriańskie upały i jest. Dzieło skończone:
Na kuchenne rękawice, seler, szkolną opaskę na włosy i obrazki proszę nie zwracać uwagi- deska jest dość ciężka i póki nie zawiśnie na frontowej ścianie domu, unika w ten sposób małych, ciekawskich rączek.
Dziś lub jutro będziemy kończyć prace z przodu i zabieramy się za ścianę ogrodową. :)
The Owl Lodge. Numer domu 41. Klękajcie narody.
Jako wisienka na torcie, znalazłam w "Pound Stretcher" płaskorzeźbę sowy i przykleiłam ją do deski klejem super-duper wytrzymałym plutońskie mrozy i merkuriańskie upały i jest. Dzieło skończone:
Na kuchenne rękawice, seler, szkolną opaskę na włosy i obrazki proszę nie zwracać uwagi- deska jest dość ciężka i póki nie zawiśnie na frontowej ścianie domu, unika w ten sposób małych, ciekawskich rączek.
Dziś lub jutro będziemy kończyć prace z przodu i zabieramy się za ścianę ogrodową. :)